Transformery wróciły. Jeszcze większe, głośniejsze i bardziej wybuchowe.
Jeszcze gorsze.
Kraj: USA
Rok Produkcji: 2009
Reżyseria: Michael Bay
Scenariusz: Ehren Kruger, Alex Kurtzman, Roberto Orci
Obsada:
Shia LaBeouf
Megan Fox
John Turturro
Josh Duhamel
Michael Bay fabułę ma już kompletnie gdzieś. Nie chodzi o to, że jest niedorzeczna – po filmach tego reżysera nikt nie spodziewa się logiki – „Transformers: Zemsta upadłych” po prostu jej nie ma. I nikt nie próbuje nawet udawać, że jest inaczej. Marnym pretekstem jest historyjka o robotach, które odwiedziły Ziemię siedemnaście tysięcy lat temu (czyli Bay pokonał Emmericha, który cofnął się w zeszłym roku przecież tylko do „10,000 BC”) i zakopały (podobno straszną) maszynę. Poza efektami liczą się tutaj tylko żałosny wątek miłosny z debilnymi dialogami oraz marny humor. Wprowadzeniu go służy co najmniej sześć postaci, w tym dwa Autoboty, ale udane dowcipy można policzyć na palcach jednej ręki. Są też dziwaczne próby zrobienia cierpiętnika z głównego ludzkiego bohatera. Biedak… chciałby żyć jak zwykły chłopak, zostać na college’u, a tu jakieś Transformery ciągle czegoś od niego chcą (chyba tylko nowy Batman ma bardziej przerąbane). Ponownie też spotykamy do zażenowania mega-dzielnych i prawych, amerykańskich marines. Jednak wisienką na torcie jest oczywiście Megan Fox, której obecność dla fabuły wydaje się absolutnie zbędna. Za to Bay z subtelnością na poziomie „Słonecznego patrolu” wykorzystuje jej wdzięki wyłącznie celem wywołania ślinotoku męskiej części publiczności. Zwłaszcza po pierwszym, słynnym już ujęciu z motocyklem feministyczna część mojej duszy prychnęła z pogardą. Nie wiem, jakie plany na przyszłość ma panna Fox, ale będzie się musiała bardzo mocno starać, jeśli chciałaby być traktowana poważnie (dla mnie po seansie nabrał sensu filmik o tym, jak to Megan jest cyfrowym tworem).
Ból sprawia też potraktowanie po macoszemu geografii – o ile dobrze zauważyłam, Kair z Gizą znajdują się tuż obok jordańskiej Petry. Na dodatek wydaje mi się, że wszystko to Bay umiejscowił na półwyspie Synaj. Rozdrażniło mnie też nadużycie zbyt łatwych, niespodziewanych i niekoniecznie uzasadnionych rozwiązań różnych fabularnych problemów, czyli nomen omen duchów z maszyny. Bay ma w nosie fabułę i postacie – to tylko łączniki między kolejnymi scenami akcji. A propos łączenia, to niektóre segmenty filmu są tak niezgrabnie posklejane, jakby w ostatniej chwili coś wycięto (czyżby jakaś na siłę rozszerzona wersja?).
Akcja „Transformers: Zemsty upadłych” jest wyjątkowo monotonna. Ciągle tylko się tłuką i strzelają. Efekty nie są wcale lepsze niż w poprzedniej części, na dodatek Transformery nie robią prawie nic nowego. Co więcej, podczas wielu walk ciężko odróżnić przeciwników, wszystko się zlewa i szybko zaczyna nużyć. W zasadzie tylko scenę rozróby w lesie oglądałam z większym zaciekawieniem, bo ładnie wyglądała. Tak naprawdę jednak od połowy filmu (który spokojnie mógłby być co najmniej pół godziny krótszy), odliczałam minuty do napisów końcowych.
Pierwsza część Transformerów też była okropnym filmem. Ale była skierowana do dzieci i miała taki właśnie dziecinny i mocno naiwny, a przy tym odrobinę sentymentalny urok. Przyjemnie też patrzyło się na same Transformery, które fantastycznie wyglądały i robiły cuda – wtedy to było coś nowego. Przyznam się, że choć trochę ze wstydem, to wróciłam jeszcze do tamtej produkcji. W „Transformers: Zemście upadłych” nie ma nic ciekawego i naprawdę ciężko wysiedzieć w kinie te 150 minut. Drugie podejście to byłby już czysty masochizm.