„Avatar” – recenzja

Jeszcze na początku tego roku, po seansie znakomitej „Koraliny” Henry’ego Selicka, nie bardzo chciało mi się wierzyć w trójwymiarową przyszłość kina. Czy to coś więcej niż fascynacja nowością? Warto będzie siedzieć dwie godziny w niewygodnych okularach?
Kilka dni temu, tuż po obejrzeniu 162 minut najnowszego widowiska Jamesa Camerona, wykrzyknęłam, że od tej pory wszystko chcę oglądać tylko w 3D. Dziś emocje nieco opadły, więc dochodzę do wniosku, że może nie wszystko, ale fantastykę bardzo chętnie.

Kraj: USA, Wlk. Brytania

Rok Produkcji: 2009

Reżyseria: James Cameron

Scenariusz: James Cameron

Obsada:
Sam Worthington
Zoe Saldana
Sigourney Weaver
Stephen Lang
Giovanni Ribisi
Michelle Rodriguez
Joel Moore

Podobnie jak „Gwiezdne Wojny” czy „Władca Pierścieni”, „Avatar” to prosta historia o pewnych podstawowych wartościach, takich jak docenienie przyrody, tolerancja, wolność, lojalność, itp., ubrana w fantastyczne ciuszki. Głównym bohaterem jest Jake Sully (znany z „Terminatora: Ocalenie” Sam Worthington), nieskomplikowany, przykuty do wózka były marine. Dzięki zbieżności genomu ze zmarłym bratem bliźniakiem, posiadaczem trzech doktoratów, przejmuje jego miejsce w misji na dzikiej planecie, a dokładnie księżycu, zwanym Pandora. Zamieszkuje go humanoidalna rasa Na’vi. Mają oni około 3 metrów wzrostu, niebieską skórę i są bardzo silni dzięki naturalnemu dodatkowi włókien węglowych w kościach. Ziemskim naukowcom udało się połączyć DNA tubylców z naszym, by stworzyć avatary – hybrydy kontrolowane przez ludzkich operatorów. Jake zostaje jednym z nich.

Dla zespołu naukowego prowadzonego przez dr Grace Augustine (Sigourney Weaver) jest to okazja do poznania kosmicznego plemienia, które żyje w niezwykłym związku z naturą. Jednak prawdziwy cel tej misji sponsorowanej przez korporację wydobywczą wiąże się z surowcem dowcipnie nazwanym „unobtainium” (w jęz. angielskim słowo to jest humorystyczną nazwą nieistniejącego materiału, który np. rozwiązałby dany problem), którego kilogram wart jest 20 milionów dolarów. Dla szefa najemników pilnujących bezpieczeństwa „górników” (w tej roli Stephen Lang), avatary oznaczają możliwość infiltracji i znalezienia słabego punktu tubylców. Tak się bowiem składa, że główna siedziba tych ogólnie nie zadowolonych z obecności ignoranckich najeźdźców miłośników natury znajduje się nad największym złożem unobtainium. Za pomoc w ich zniszczeniu pułkownik Quaritch obiecuje Jake’owi operację kręgosłupa, która przywróci mu sprawność.

Dalszy ciąg historii znamy z opowieści o Pocahontas, a trochę także m.in. z „Tańczącego z wilkami” lub „Ostatniego samuraja”. Jake poznaje styl życia, zwyczaj i wierzenia niebieskoskórych wielkoludów, korzystając ze wszystkich zalet, jakie daje mu przebywanie w ciele jednego z nich. W tym samym czasie miłość do pięknej i jednocześnie wrażliwej i twardej nauczycielki staje się katalizatorem jego wewnętrznej przemiany. Jake otwiera oczy i z „jarheada”, wykonującego rozkazy bez żadnej refleksji, zmienia się w samodzielnie myślącego, gotowego do poświęceń bohatera, o którym tubylcy długo jeszcze będą śpiewać pieśni.

Tak jak we wspomnianych już „Gwiezdnych Wojnach”, pełno tu archetypów i klisz, ale o podstawowych wartościach nigdy zbyt wiele, byle były apetycznie podane. W „Avatarze” fantastyczny sztafaż, nie tylko dzięki efektowi 3D, jest oszałamiający. Pandora prezentuje się niesamowicie. To jedna wielka dżungla, pełna życia, zamieszkana przez dziwne zwierzęta i porośnięta bujną, bioluminescencyjną roślinnością. Wszystko ma niezwykłe kolory, przypominające nieco barwy kosmicznych mieszkańców głębin z „Otchłani”.

Fauna wydała mi się w swych kształtach nieco zbyt „nowogwiezdnowojenna”. U Lucasa stwory przypominały autentyczne zwierzęta z poprzyczepianymi na chybił trafił elementami anatomicznymi innych gatunków, tutaj trafiają się dziwne dodatki w stylu dodatkowej pary oczu. Albo jak uzasadnić nadprogramową parę nóg, tuż za przednimi, u koniopodobnych stworzeń? To musiałoby wyłącznie przeszkadzać! Ale przypominające pterodaktyle latające banshee (niestety nie pamiętam polskiego tłumaczenia, ale miłośnikom fantastyki więcej nawet powie oryginalna nazwa) o fantazyjnych barwach wynagradzają wszystko.

Co więcej, obfita flora oszołamia swą szczegółowością i pieczołowitością wykonania. Bioluminescencja, wbrew obawom, nie wygląda zbyt cukierkowo. Łatwo też sobie wyobrazić delikatność unoszących się w powietrzu pyłków, łaskotanie dziwnych dmuchawców czy kruchość liści. Ten sensualny wręcz efekt podkreśla trójwymiarowość, dzięki której widz może się w świat Pandory bardziej dosłownie zanurzyć. 3D jest integralną częścią wizji Camerona, który inspirację niewątpliwie czerpał ze swoich dwóch ukochanych światów: oceanicznych głębin i kosmosu.

Połączenie 3D z CGI i motion capture naprawdę robi wrażenie. Jeszcze nigdy świat w tak wielkim stopniu komputerowy nie sprawiał tak realistycznego wrażenia. Nawet jeśli zdarzają się nielogiczności (jak wytłumaczyć lewitujące góry? Wpływ sąsiadującego gazowego giganta?), to z chęcią przymknęłam na nie oko. Również zderzenie technologii z naturą czyli bitwa z użyciem różnych gadżeciarskich sprzętów wojskowych z jednej strony, a różnorakich zwierząt z drugiej, wypadła całkiem spektakularnie. Choć przyznaję, że w chwilach walk czy ucieczek trudno było w 3D nadążyć za montażem.

Bardziej może razić naiwność fabuły. Nie jej prostota, co jeszcze raz podkreślam, bo historia, choć banalna, to przedstawiona jest szczerze i chwilami nawet wzruszająco, a wątek miłosny na szczęście nie jest przesłodzony. Jednak już trudno uwierzyć, że straty w sprzęcie, a nawet w ludziach, przypuszczalnie jednak drobne dla wielkiej, krwiożerczej korporacji, wliczone w ryzyko, mogłyby ją faktycznie zniechęcić (20 milionów za kilogram!). Mało przekonujące jest także wytłumaczenie, dlaczego w ogóle ktoś z Ziemi się Na’vi przejmuje. Zarządca wspomina coś o dobrej prasie, ale na Pandorze nie widzimy nikogo niezwiązanego z firmą wydobywczą. Mowa jest też o tym, że Ziemia jest mocno zniszczona, a jestem przekonana, że w takiej sytuacji decydenci doszliby do wniosku, że cel uświęca środki. Troszczyć się o bandę dzikusów z dzidami i zabobonnymi wierzeniami? Nie robimy tego przecież na własnej planecie.

Proekologiczne przesłanie, choć czarujące, jest więc przekazane w sposób naiwny, ale, jako że zieleń jest dziś w Hollywood na topie (gwiazdy prześcigają się w ekologicznych apelach, Toyota Prius to codzienność, a George Clooney będzie jednym z pierwszych posiadaczy Tesli), z pewnością przysporzy filmowi popularności. Może skapnie jakiś dodatkowy Oscar (poza zasłużonym za efekty). Zresztą Cameron nie pierwszy raz prezentuje prostoduszne podejście do ekologii. W podobny sposób pouczali nas wspomniani już kosmici z „Otchłani”.

Trochę można też zarzucić postaciom. Nie ma tu bohaterów na miarę Hana Solo, czy do Camerona wracając, Ellen Ripley. Wiadomo, że w tego typu filmie przydatny jest „jeden z nas”, zwykły człowiek, który będzie dla widza przewodnikiem po fantastycznym świecie. Jednak Jake Sully jest trochę zbyt matołkowaty, czy co gorsza bezpłciowy, żebyśmy chętnie się z nim utożsamiali. Worthington sprawia wprawdzie w tej roli sympatyczne wrażenie, ale nic ponad to.

Łatwo polubić też Grace, naukowca z powołaniem, ale i z sercem, choć nie wiem, jak beznadziejną musiałaby mieć rolę Sigourney Weaver i jak kiepsko musiałaby ją zagrać, żeby fani „Obcego”, do których się zaliczam, nie poczuli do niej sympatii. Niewątpliwie pięciokrotnie żonaty Cameron potrafi tworzyć świetne postacie kobiece i po raz kolejny w jego filmie znajdujemy nutkę (zdrowego) feminizmu. Najlepszą bowiem postacią w „Avatarze” jest niewątpliwie Na’avijka Neytiri. Tak jak podejrzewałam po fragmentach filmu ujawnionych podczas Avatar Day, kawał z niej niebieskookiej kocicy. Jest niezależna i zdecydowana. Znana z nowego „Star Treka” Zoe Saldana wykonała kawał dobrej roboty, użyczając jej seksownego głosu, zwinnych ruchów i kociej mimiki (znakomite motion capture!).

„Avatar” to z pewnością największe widowisko filmowe od czasu „Władcy Pierścieni” Petera Jacksona. Czy stanie się jednak filmem kultowym na miarę „Gwiezdnych Wojen”, jak to sobie Cameron wymarzył? Tylko czas pokaże. Naprawdę dobrze się na tym filmie bawiłam, ale mnie nie zachwycił. Jednak to wystarcza, żebym już planowała ponowny seans w kinie. Wyłącznie w 3D!

Dodaj komentarz