„Solomon Kane” – recenzja

Solomon Kane to postać stworzona przez Roberta E. Howarda, która w przeciwieństwie do drugiego „dziecka” pisarza, czyli Conana, nie jest aż tak dobrze znana szerokiej publiczności. Jednak dzięki młodemu reżyserowi z Anglii, być może wkrótce się to zmieni.

Michael J. Bassett wcześniej nakręcił dwa niskobudżetowe horrory, “Deathwatch” i “The Wilderness”, dzięki którym zyskał nieco rozgłosu. Pozwoliło mu to zabrać się za sfilmowanie przygód dzielnego Purytanina. Na wstępie warto wspomnieć, iż film nie jest adaptacją żadnego opowiadania Howarda, tylko historią oryginalną napisaną przez samego reżysera. W naszym wywiadzie twórca dość jasno określił charakter swojego filmu. Sam będąc fanem literatury fantastycznej, pragnął nakręcić obraz fantasy skierowany do dorosłego widza. I myślę, że mu się to udało – film jest mroczny, sceny walk są ostre i bezkompromisowe, bohater potraktowany jest na serio, a reżyser dba o równomierne rozłożenie ciężaru psychologicznego, jak i czysto „fizycznego” swojej postaci.

Cieszy mnie bardzo fakt, iż “Solomon Kane” jest produkcją brytyjską, przez co nie stara się udawać pięciu filmów na raz, żeby zadowolić wszystkich (jak to czynią jego hollywoodzkie odpowiedniki). Solomon nie sypie one linerami w dramatycznych sytuacjach tylko po to, by wydawać się bardziej cool, nie posiada komicznego towarzysza, ani nie zakochuje się w jakiejś (aż za bardzo jak na ówczesne realia) wyemancypowanej niewieście. „Solomon Kane” jest tradycyjną origin story, początkiem rozdziału, w którym reżyser pragnie jak najlepiej przedstawić widzom osobowość i przeżycia swojego głównego bohatera, aby w przyszłości bardziej wyeksponować wątki przygodowe i skupić się na akcji ( jeśli film okaże się finansowym sukcesem, to planowana jest część druga, rozgrywająca się w Afryce). Co prawda te starania powodują, iż niektóre „spokojne” sceny nieco się dłużą i momentami reżyser za bardzo rozdrabnia się nad pewnymi kwestiami i sytuacjami. Osobiście zamiast eksploatowania rozterek moralnych bohatera wolałabym oglądać go w scenach, kiedy spuszcza komuś manto, bo wychodzi mu to nad wyraz dobrze. Bassett nie ukrywał, iż zależało mu na realistycznym podejściu do scen walk i ukazywanej w nich przemocy. Dlatego też oglądanie ekranowych potyczek z użyciem broni białej to jeden z fajniejszych aspektów całego filmu.

W dobie wciskania efektów komputerowych niemalże w każdą scenę, miło jest popatrzeć na film, który stara się tego za wszelka cenę unikać. Z wyjątkiem kilku budowli, lustrzanych zmor i “kuzyna Balroga” z końcówki (który jest najbardziej „komercyjnym” przejawem filmu) większość efektów wizualnych stanowi pieczołowita charakteryzacja, rozbudowana scenografia lub naturalne plenery, a także staroszkolne triki filmowe (szczególnie przypadły mi do gustu ghoule i wygląd czarownika Molokaia).

Literacki Kane jest przedstawicielem gatunku znanego jako „sword & sorcery”, publikowanego w latach 60-tych w pulpowych czasopismach, takich jak „Weird Tales”, a filmowo spopularyzowanego w latach 80-tych. Ta „pulpowość” i pewien duch tamtych filmów daje się momentami odczuć na ekranie (spowolnione ujęcia, patetyczna muzyka i bohater ze śmiertelną powagą i charakterystyczną ekspresją recytujący swoje często aż nazbyt wzniosłe kwestie… Choć z drugiej strony przecież prawie każdy film fantasy tak wygląda, od „Władcy Pierścieni” na „300” skończywszy). Ta charakterystyczna filmowa maniera w przypadku „Solomon Kane” nie jest jednak zarzutem, ale naturalnym elementem filmu, będącym bezpośrednim nawiązaniem do twórczości Howarda.

Film rozpoczyna rozgrywająca się gdzieś w Afryce scena ataku na fort w wykonaniu oddziału najemników dowodzonego przez okrutnego kapitana Kane’a. Po wdarciu się do budowli Kane zostaje odseparowany od reszty towarzyszy i spotyka się oko w oko z wysłannikiem Diabła. W wyniku niezliczonej ilości niegodziwości jakich dokonał w trakcie swojego barwnego żywota, nasz bohater ma trafić do Piekła. Jednak ta niespodziewana kara za grzechy nie leży w najbliższych planach awanturniczego kapitana. Solomon ucieka, by następnie wyrzec się przemocy i wieść życie w klasztornym odosobnieniu. Jednak wszystko się zmienia, gdy na jego drodze staje pewna rodzina udająca się do Ameryki w poszukiwaniu lepszego życia.

Cała ta „afrykańska” sekwencja początkowa ze słynnymi lustrzanymi zmorami idealnie wprowadza widza w mroczny i fantastyczny świat Howardowskiego tworu. Jest też według mnie najbardziej zapadającym w pamięć fragmentem filmu.

Elementem nakręcającym atmosferę i ponury klimat filmu jest głównie sama natura, co wydaje się dość charakterystyczne dla twórczości tego reżysera. Jego poprzednie filmy cechowała spora „przyrodniczość”(dzikie leśne ostępy w „Wilderness” i rozległe pustkowia w „Deathwatch”). Bassett jest też fanatykiem deszczu (sam się do tego przyznał w jednym z wywiadów) i śmiem stwierdzić, iż deszcz jest tu takim samym „aktorem” jak reszta obsady. Podobnie jak w “Deathwatch” ulewa towarzyszy postaciom niemalże bez przerwy (a jak jej nie ma, to na przykład pada śnieg) nadając wszystkim i wszystkiemu dodatkowego „brudnego” i surowego charakteru.

Co przykuło moją uwagę najbardziej w filmie to scenografia. Oglądając lokacje – przede wszystkim warownię z pierwszych scen filmu (z przepięknym witrażowym oknem), czy też stary zniszczony kościół – dało się zauważyć, że plany są dla twórców tak samo istotne, jak bohaterowie w nich występujący.

Howard opisywał Kane’a jako ponurego i wyjątkowo poważnego osobnika (czyli, innymi słowy, strasznego buca), ale na szczęście reżyser nie poszedł tą drogą, przez co filmowego Solomona da się lubić – głównie dzięki obsadzeniu w tej roli Jamesa Purefoya. Aktor znany najbardziej z roli Marka Antoniusza z HBO-wskiego “Rzymu” cechuje się sporą ekranową charyzmą, przez co nie tylko walory czysto wizualne są jego mocną stroną. Co więcej, oprócz wspomnianej charyzmy, Purefoy posiada też dużo naturalnego uroku, dzięki czemu widz zazwyczaj szybko sympatyzuje z jego filmowymi wcieleniami. Dualizm Solomona w jego wykonaniu jest wiarygodny  – przekonuje mnie zarówno jako zły i okrutny kapitan z pierwszych scen filmu, a także jako nawrócony na drogę cnoty, szukający odkupienia bohater tragiczny.

Jeśli szukacie „dorosłego” filmu fantasy, lubicie efektowne pojedynki, kino przygodowe w starym stylu i darzycie sentymentem filmy fantastyczne z lat 80-tych, to myślę, iż „Solomon Kane” przypadnie wam do gustu.

Ps. W swoim blogu Michael J. Bassett swego czasu sporządził listę wymarzonych projektów – oprócz zekranizowania powieści Michaela Moorcocka, chciałby zrimejkować „Nieśmiertelnego”. Po obejrzeniu „Solomona Kane’a” skłonna jestem stwierdzić, że powierzenie mu zadania ponownego sfilmowania przygód szkockiego górala byłoby strzałem w dziesiątkę!

Dodaj komentarz