Z drugiej strony lustra #2: Peter Watts

Od pierwszej odsłony lustrzanego cyklu upłynęło już trochę czasu, najwyższa zatem pora na odcinek numer dwa. Tym razem naszym gościem jest kanadyjski pisarz Peter Watts, autor m.in. „Ślepowidzenia”, moim zdaniem jednej z najlepszych powieści science fiction ostatnich lat (powieść wyszła u nas w 2008 roku, nakładem wydawnictwa MAG, w serii „Uczta Wyobraźni”). Rozmawialiśmy nie tylko o filmach, ale o ogólnej kondycji współczesnej fantastyki – Peter okazał się wyjątkowo interesującym i wylewnym rozmówcą. Z tym większą przyjemnością zapraszam do lektury.

Jak oceniasz kino science fiction XXI wieku? Mógłbyś wskazać choćby jeden element, który odróżniałby je od produkcji powstałych w poprzednich dekadach ?

Szczerze mówiąc nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Jestem trochę ograniczony przez ramy czasowe. Nie wydaje mi się, aby filmy realizowane w późnych latach dziewięćdziesiątych znacząco różniły się od tych z poprzedniego dziesięciolecia. Nie jest tak, że wszystko się kręci teraz w 3D, albo że 1 stycznia 2001 roku nagle zmienił się polityczny wydźwięk w kinematografii (choć oczywiście po 11 września 2001 nastąpiły gwałtowne zmiany, jakkolwiek dotyczyły one wszystkiego, bez wyjątku; nie był to fenomen związany stricte z kinem science fiction).

Myślę, że upłynęło jeszcze zbyt niewiele czasu od początku wieku, abyśmy mieli właściwy ogląd sytuacji.

Historia sama w sobie wydaje się mieć coraz mniejsze znaczenie we współczesnych filmach science fiction. A producenci troszczą się bardziej o dobre efekty niż o dobry scenariusz… Wygląda na to, że widownia jest znudzona produkcjami stanowiącymi intelektualne wyzwanie. Jaki w Twojej opinii jest powód takiej a nie innej sytuacji?

Możliwe, że dlatego, iż na przestrzeni czasu po prostu nastąpiły demograficzne zmiany grup docelowych. Filmy stały się tak kosztownymi przedsięwzięciami, że nie potrafią już dostarczać zysku jeżeli ich targetem są dorośli, myślący ludzie. Za to muszą one przyciągać nastolatków z ograniczonymi zdolnościami skupienia uwagi i kupą rodzicielskiej kasy do roztrwonienia… Choć nie do końca mnie to przekonuje. Przypominam sobie czasy, kiedy sam byłem nastolatkiem i chodziliśmy na takie filmy „dla dorosłych” jak „Pieskie Popołudnie”, „Rozmowa” czy „Powrót do Domu”. Chodziliśmy na nie nie dlatego, że były one skierowane właśnie do nas, lecz dlatego, że  wyświetlano je akurat w kinach i przy okazji zbierały przyzwoite recenzje. I wiesz, podobały nam się. Zatem pewnie że tak było, wiele filmów faktycznie kładło nacisk na historię i postacie kosztem efektów – ale może to był nie tyle ich wybór lecz ograniczenie? Wszak dobre efekty były wtedy o wiele trudniejsze do osiągnięcia.

A dzisiaj każdy kto posiada Maca może zrekonstruować sobie dinozaury na twardym dysku. Tak łatwo dziś o wizualne fajerwerki, więc w rezultacie triumfy święcą filmy napakowane FX – horrory, fantasy, science fiction. Zastanawiam się zatem, czy założenie tkwiące w Twoim pytaniu nie jest jednak błędne, bo może to wcale nie chodzi o to, że producentom bardziej zależy na dobrych efektach niż na scenariuszu, tylko o to, że kiedyś nie mieli dostępu do takiej technologii jak dzisiaj. A gdyby cyfrowa technologia XXI wieku była dostępna w latach sześćdziesiątych, to filmy byłyby równie głośne i głupawe jak te dzisiejsze.

Jak myślisz, dlaczego dzisiejsze kino science-fiction jest tak bardzo w tyle za literaturą tego gatunku (w kwestii kreatywności, tworzenia i eksplorowania nowych pomysłów i idei)?

Myślę, że kinowa i telewizyjna fantastyka nigdy nie potrafiła dotrzymać kroku literaturze. Może z kilkoma wyjątkami, jak choćby „2001: Odyseja Kosmiczna”. Przykładowo „Star Trek” to sztandarowy przykład fantastyki charakterystycznej dla lat czterdziestych i pięćdziesiątych, która do telewizji trafiła jednak w latach sześćdziesiątych. A jeżeli zgadzasz się z tezą mówiącą, że science fiction to poligon doświadczalny dla dziwnych czy prekursorskich idei – cóż, jeśli coś jest prekursorskie, z definicji ląduje na marginesie. Nie trafia do mainstreamu, nie jest popularne. Przetrwać może w branży, która tworzy rzeczy tanie, jak książki w miękkiej oprawie. Filmy i telewizja generują wyższe koszty produkcji; jeżeli chcesz w takiej branży odnieść sukces, musisz trafić do milionów, a wspomniane odważne idee znajdują się zbyt daleko od centrum. Trzeba zaczekać aż one same staną się mainstreamem – wtedy potencjalna publiczność uzasadni wysokie koszty produkcji. Ergo: opóźnienie czasowe.

Czy byłbyś w stanie wybrać jakieś filmy science fiction (stworzone w przeciągu ostatniej dekady) które naprawdę Ci się podobały i które wytrzymują porównanie z klasyką? Czy w ogóle były jakiekolwiek?

W przypadku science fiction wybór nie jest specjalnie duży. To fantasy podbiło kina na całym świecie. Ale nie mogę też stwierdzić, że ta dekada była całkowitą porażką:

„Moon”: praktycznie sztuka teatralna w oprawie hard sf. Skromne studium charakterologiczne, które nie ucieka w potwory czy obcych i które zwiększa swoją wiarygodność poprzez wystrzeganie się modnych efektów komputerowych oraz powrót do klasycznych modeli. Przeoczony mały klejnot.

„Zakochany bez Pamięci”: tak ogólnie to nie jest ten film postrzegany jako science fiction (co niejako z urzędu wyróżnia go spośród klasyków), ale robi dokładnie to, do czego ten gatunek został właśnie stworzony: zakłada nadejście nowej, radykalnej technologii, a następnie – w skali mikro i makro – bada implikacje jej wprowadzenia w społeczeństwo. Przy tym jest to obraz dobrze zagrany i świetnie napisany. A efekty specjalne występują tam praktycznie marginalnie – to również stawia ten film trochę obok zwyczajowego podejścia do współczesnej fantastyki.

„Wall-E”: bohater, który jest praktycznie niemy? Film familijny, którego otwierające sekwencje właściwie pozbawione są konwencjonalnego dialogu? Wiesz kiedy ostatnio ktoś miał jaja, żeby właśnie w taki sposób podejść do filmu science fiction? W 1968. „2001: Odyseja Kosmiczna”. „Wall-E” może nie przeszedłby testu na najbardziej surowy i  wiarygodny film hard sf, ale przecież to naprawdę kunsztowny, inteligentny i zabawny hołd dla kilkunastu klasyków science fiction. Musiałem tu o nim napomknąć.

Powinienem także wspomnieć o „Dystrykcie 9”. W wielu aspektach ten film posiada usterki – brakuje mu subtelności, a większość postaci zbudowano z tektury najlepszego gatunku – ale wiesz co? W innych aspektach, w których powinien się sprawdzić, sprawdza się z nawiązką.

Czy w Twojej opinii telewizja może stać się nowym bastionem dla produkcji odważnych i poważnych?

Zdecydowanie – przynajmniej jeżeli mówimy o kanałach płatnych. Seriale takie jak „Rodzina Soprano”. Deadwood”, „Breaking Bad” czy „Dexter” kopią tyłek wszystkiemu, co wchodzi obecnie na ekrany kin (głównie dlatego, że podstawowym targetem kinowych produkcji są nastolatki).

A w przypadku science fiction?

Ech, tu jest gorzej. Stworzony przez Rona Moore’a reboot „Battlestar Galactica” był znakomity przez prawie cały czas trwania, ale niestety schrzaniono finał. „Lost” poniósł totalną porażkę w kwestii rozwiązania wszystkich wątków. Ja się czuję wręcz zdradzony za to, że dałem się wciągnąć w oglądanie tego pieprzonego serialu przez tyle lat. „Doctor Who” wciąż jest ujmujący na swój kiczowaty sposób, lecz generalnie to produkcja dla dzieci, którą ciężko zakwalifikować jako porządne science fiction. „Torchwood” przylepiono etykietę „Doctor Who dla dorosłych”, ale to nieprawda. To „Doctor Who” z elementami gejowskimi. I choć to dobrze, że możemy w serialach zetknąć się z szerszym podejściem do ludzkiej seksualności, ale elementy science fiction w „Torchwood” są w większości mocno dziecinne. Wyjątkiem jest tu oczywiście miniseria „Children of Earth” według mnie  będąca chyba najmocniejszym i najbardziej zajmującym studium metod postępowania podczas Pierwszego Kontaktu. Choć po raz kolejny, także i tu spartolono zakończenie. Odrzuciła mnie obciachowość wszystkich odgałęzień „Stargate”; choć to ostatnie, „Stargate: Universe” jest nieco lepsze (prawdopodobnie – przynajmniej po części – jest to spowodowane zaangażowaniem Joe Scalziego), ale wygląda mi na to, iż wszystkie czynniki składające się na tę poprawę zerżnięto z rebootu „Battlestar Galactica”.

Ok, jak już zjechałem z góry na dół całą listę seriali, czas na krótkie podsumowanie; „Battlestar Galactica” i „Torchwood” stanowią na pewno większe wyzwanie niż wielkoekranowe produkcje science fiction ostatniego dziesięciolecia, ale tak po prawdzie, widząc te wszystkie kinowe próby zmierzenia się z science fiction, włączając w to takie tytuły jak Transformers” czy „Matrix: Rewolucje”, trzeba sobie jasno powiedzieć: poprzeczka nie jest zawieszona zbyt wysoko.

A może powinniśmy poszukać jeszcze dalej? Gry video udowodniły, że mogą być całkiem pojemnym medium. Może to jest przyszłość nowoczesnej fantastyki?

Myślę, że tak. Gry video są przyszłością mainstreamowego science fiction, czy tego chcemy, czy nie. Ludzie już nie czytają tyle, co kiedyś. Forma pisana traci udział w rynku, od kiedy technologia FX osiągnęła ten punkt, że sfilmować można wszystko, co można sobie wyobrazić. Za dawnych dni tylko na stronicach książek można było odnaleźć kopiące po twarzy i zapierające dech w piersiach takie wspaniałości, jak egzotyczne planety czy statki kosmiczne wielkości miasta. Czytałeś sobie słowa na papierze, a dzięki swojej wyobraźni te słowa zabierały Cię w inne światy. Dziś nie musimy niczego sobie wyobrażać, niczego nie musimy czytać. Niech kto inny pracuje wyobraźnią za nas, niech projektanci gier i filmowcy sami przeniosą te wspaniałe wizje na ekrany. Wizualne formy science fiction są teraz na prowadzeniu; pisana fantastyka powoli więdnie, a jedynym elementem, w którym wciąż nie ma sobie równych jest kreowanie wyzywających idei, zmuszających do myślenia hipotez. Tyle tylko, że jeżeli przyjrzeć się temu bliżej, większość ludzi woli być bezmyślnie bawiona, niż zmuszana do refleksji.

Gry komputerowe w rzeczy samej wniosły do tego świata elementy interaktywne, ale wciąż kuleją pod względem opowiadania historii. W grach wieloosobowych typu „World of Warcraft” programiści w ogóle nie zawracają sobie głowy  historią. Budują tylko określony świat i wpuszczają doń graczy, aby ci odkrywali i plądrowali. A historie, które przy okazji paru kolesi skleci naprędce, to jednak nie jest to. Można tysiąc razy napadać na Karmazynowy Klasztor, a i tak się go nie zniszczy, ani nie zmieni rządzącego reżimu, ani nie zrobi się niczego co mogłoby zmienić świat, gdyż świat ów musi pozostać stały. Więc tak jak „World of Warcraft” może sprawdzać się jeśli chodzi o kwestie związane z budowaniem czy eksplorowaniem świata, tak nie jest to miejsce dla rozbudowanych fabuł.

Gry dla pojedynczego gracza posiadają o wiele większy potencjał. Można znaleźć złożone fabuły, zaskakujące zwroty akcji, rozwój postaci, czasem znajdzie się nawet miejsce na  filozoficzną krytykę (przykładowo, „Bioshock”). Ale cała istota tkwi w interaktywności; twórca gry – przynajmniej do pewnego stopnia – oddaje kontrolę nad narracją graczowi. A im więcej swobody ma gracz, tym mniej do opowiedzenia ma scenarzysta gry. Nie można zaplanować, aby kluczowe elementy fabuły schodziły się w konkretnym miejscu, o określonej porze, podczas kiedy gracz może pod wpływem impulsu wybrać wykonywanie jakiegoś sidequesta i zrujnować całą fabularną konstrukcję. Dlatego gry single-player generalnie naganiają gracza w określonym kierunku. Zawsze jest jedno wyjście z kanionu. Nie można wejść na opuszczony statek, dopóki wpierw nie znajdzie się artefaktu, po który trzeba się udać tam, gdzie wymyślił sobie scenarzysta. Nie można z powrotem wejść na zbocze, z którego chwilę wcześniej się zeszło. Im bardziej złożona jest opowiadana historia, tym krótsza jest smycz na której uwiązano gracza. Tyle, że gracze pragną czuć, że to oni mają nad wszystkim kontrolę. Chcą eksplorować świat wedle własnego uznania. A to jest możliwe tylko przy grze o prostej, mało konkretnej, luźnej fabule. Zawsze więc istnieje ten swego rodzaju konflikt.

Problem tkwi też w kwestii dialogów. Gracz albo ma bardzo małą kontrolę nad tym, co mówi (wybór opcji dialogowych z przedstawionego menu), albo nie ma żadnej (filmowe przerywniki). Rozmowy są często nienaturalne i mało wyrafinowane w porównaniu z literaturą, ale znowu wynika to z tego, że w literaturze autor ma stuprocentową kontrolę nad historią.

Wierzę więc, że zawsze będzie istniała przynajmniej nisza dla nieinteraktywnej fikcji – książek, filmów – przynajmniej jeżeli nadal będzie popyt na złożone, angażujące fabuły. No chyba, że gry video zrobią się na tyle cwane, że przejdą test Turinga i zaczną inteligentnie reagować na nieprzewidziane zachowania gracza. A w tym przypadku zapewne będziemy mieli inne zmartwienia na głowie.

Czy czekasz na jakiś konkretny film w szczególności?

Jeżeli miałaby kiedyś powstać ekranizacja „Gwiazdy Moim Przeznaczeniem” Alfreda Bestera, to chętnie wybrałbym się na to do kina. Wiem, że trwają pracę nad kolejną adaptacją „Diuny” – może tym razem zrobią to jak należy.

I ostatnie pytanie – wyobrażasz sobie którąś ze swoich prac na dużym ekranie?

Wszystkie potrafię sobie wyobrazić. Podobnie jak ten czy inny scenarzysta lub producent, z którymi okazjonalnie miałem styczność na przestrzeni lat. Jedynym problemem jest to, że każda osoba z branży twierdząca, że ze „Ślepowidzenia” czy „Starfish” byłby kapitalny film, chciała jednocześnie abym oddał prawa za darmo. Pozostańmy więc przy stwierdzeniu, że jestem do tego sceptycznie nastawiony.

Dziękuję za rozmowę.

Dodaj komentarz