„Monsters” – recenzja

„Monsters” Garetha Edwardsa to czysty dowód na to, że Hollywood straciło monopol na dobre kino z obcymi w tle. Niskobudżetowa mieszanka gatunkowa, jaką jest jego fabularny debiut zaskakuje, straszy i daje do myślenia.

reżyseria, scenariusz i zdjęcia: Gareth Edwards

muzyka: Jon Hopkins

obsada: Whitney Able, Scoot McNairy

produkcja: Wielka Brytania, 2010

Filmy o potworach, nieziemskich najeźdźcach, obcych próbujących zmieść ludzką populację z powierzchni Ziemi, to gatunek przerabiany na wszystkie sposoby od ponad 60 lat. To specyficzny rodzaj science fiction, który bez względu na to czy wykorzystywał postać Godzilli, gigantycznych mrówek, czy bezkształtnych stworów, jeszcze do niedawna nie miał wiele do powiedzenia powielając w kółko wzorzec „Dnia Niepodległości” i fabuły zmierzającej zawsze do ostatecznej rozgrywki na śmierć i życie, w której stawką jest przetrwanie tylko jednej rasy.

Dopiero pojawienie się filmu „Dystrykt 9” przełamało stagnację gatunkową łącząc monster movie z mock-dokumentem i bardzo wyraźnym komentarzem politycznym. Debiut Garetha Edwardsa nie unika porównań do wspomnianego dzieła Neila Blomkampa, jednak zbytnie dopatrywanie się podobieństw może prowadzić do błędnej oceny tego kameralnego obrazu.

„Monsters” to film za pół miliona dolarów. Jak na ten gatunek i nasuwające się tytuły filmów Michaela Baya czy Zacka Snydera, jest to prawie nieistniejący budżet. Jednak Edwards nakręcił swój mały filmik przy pomocy niezwykle ograniczonej ekipy, dwójki mało znanych aktorów i całej masy naturszczyków. Sam reżyser jest również scenarzystą, autorem zdjęć oraz twórcą efektów specjalnych – niezłe osiągnięcie jak na debiutanta (wcześniej Edwards pracował jako reżyser dokumentów telewizyjnych). Choć sam film stanowi mieszankę klasycznego monster movie z filmem drogi i odrobiną romantycznej chemii (słowo „romans” byłoby olbrzymią przesadą) jest to przede wszystkim thriller science fiction, którego akcja ma miejsce w niedalekiej przyszłości na południe od granicy Meksyku ze Stanami Zjednoczonymi. Sześć lat wcześniej wysłano sondę w kosmos, która wracając rozbiła się właśnie na terenie Meksyku. Niedługo później obszar ten zaroił się od bezkształtnych istot, a wojsko zamknęło olbrzymi pas kraju jako strefę skażoną, do której nie ma wstępu. Dwójka amerykanów – fotograf Andrew Kaulder i córka jego szefa – Sam Wynden – musi przedostać się przez zamkniętą strefę do USA zanim zacznie się „sezon” – sześciomiesięczny okres największej aktywności potworów. Przez nieostrożność Andrew, oboje tracą paszporty, co wyklucza wszystkie legalne środki transportu.

To co mnie urzekło najbardziej, to sposób w jaki Edwards wplata elementy fantastyczne w klasyczny film drogi, odsuwając je niejako na margines i tworząc tym samym pozory filmu opartego na relacji dwójki bohaterów, ich rozmowach i wzajemnym budowaniu zaufania. Dzięki temu, przez większą część filmu czuje się napięcie związane z obecnością Sam i Andrew w zakazanej strefie, ale widz nie jest bombardowany wizjami potworów i skutków ich inwazji. Miłośnicy gore mocno się zawiodą, gdyż Edwards prawie całkowicie zrezygnował z pokazywania postapokaliptycznych obrazów ludzkiej zagłady. Najbardziej szokujące momenty są często zakamuflowane dźwiękami lub nieostrymi zdjęciami w taki sposób, by działać na naszą wyobraźnię raczej niż schlebiać potrzebie oglądania mordu w pełnej okazałości. Trup się sieje tutaj okazjonalnie, gdyż potwory wychodzą z ukrycia jedynie nocą i raczej nie są skore do podejmowania walki, chyba że zostaną do tego sprowokowane.

Andrew i Sam to postaci również dalekie od stereotypów. Choć on początkowo przybiera pozę zapatrzonego w swoją pracę reportera, któremu nie jest na rękę niańczenie bogatej dziewczyny, szybko okazuje się, że Sam odgrywać będzie w jego podróży olbrzymią rolę. Nie tylko potrafi ona biegle mówić po hiszpańsku, a co za tym idzie, porozumieć się z miejscowymi, ale również wykazuje więcej odpowiedzialności niż rozkojarzony reporter, który zaślepiony poszukiwaniem „zdjęcia życia” nie zauważa, że stracił kontakt z otoczeniem, jak również ze swoim sześcioletnim synem mieszkającym w Stanach. Oboje są zagubieni i nie bardzo wiedzą jak ich życie będzie wyglądało po powrocie do domu – wiedzą jedynie, że nie mogą dłużej zostać w tym dziwnym i niebezpiecznym miejscu. Pod presją ucieczki nawiązuje się między nimi nić sympatii i niewinnej fascynacji, która będzie miała swój finał na opuszczonej amerykańskiej stacji benzynowej, podczas jednej z najbardziej lirycznych scen jakie monster movie jest w stanie wyprodukować. Ta ostatnia sekwencja daje filmowi Edwardsa ciekawy, prawie optymistyczny wydźwięk ukazując spotkanie dwóch nieziemskich istot próbujących nawiązać kontakt w środowisku, które jest dla nich bardziej obce niż „zakazana strefa”, którą dwójka bohaterów właśnie musiała pokonać.

„Monsters” to film zrobiony z niezwykłą wprawą, mieszający ze sobą wiele gatunków, ale również świadomy nawiązań jakie generuje. Edwardsowi udało się wpasować swój film w gatunek zarezerwowany prawie całkowicie dla wysokobudżetowego mainstreamu lub marginesu filmów klasy B, a jednocześnie sprawić by „Monsters” nie wyglądał jak żaden z powyższych. To pełnowartościowe, niezależne kino okraszone sporą dozą dreszczy, odrobiną humoru i wzruszeń, z olbrzymią dawką świetnego aktorstwa będącego udziałem jedynie dwójki profesjonalnych, choć mało znanych aktorów.

Dodaj komentarz