„Blue Valentine” – recenzja

Po drugiej stronie miłości nie leży nienawiść tylko obojętność. Taki wniosek można wysnuć z nowego filmu Dereka Cianfrance’a, który jest bolesną analizą rozkładu małżeństwa z sześcioletnim stażem. Analizą niezwykle intymną, choć pozbawioną argumentacji.

reżyseria: Derek Cianfrance

scenariusz: Derek Cianfrance, Cami Delavigne, Joey Curtis

zdjęcia: Andrij Parekh

obsada: Ryan Gosling, Michelle Williams, Faith Wladyka, John Doman

produkcja: USA, 2010

Chciałabym wierzyć, że ludzie mogą zakochać się w sobie od pierwszego wejrzenia. Ale wiara ta musiałaby opierać się również na przekonaniu, że będą w stanie utrzymać swój związek. Brzmi to jednak niezwykle naiwnie, a rzeczywistość przekonuje mnie coraz częściej, iż ludzie nie są stworzeni do monogamii, do długich związków. Miłość wymaga pracy, a człowiek to istota z natury leniwa. „Blue Valentine” – długo oczekiwany film Dereka Cianfrance’a – opowiada właśnie o rozpadzie związku, który wydawał się tak naiwnie piękny i idealny. Szarość dnia codziennego pokazuje jednak całkiem inne oblicze dwójki bohaterów, którzy po sześciu latach od pierwszego spotkania, zmierzają w kierunku rozwodu.

Kiedy poznajemy Deana dobiega on trzydziestki i pracuje jako malarz domów. Choć jego wygląd może początkowo zniechęcać, jego interakcje z żoną i maleńką córką dowodzą, iż ma on w sobie olbrzymie pokłady ciepła i miłości. Dowodem na to są również retrospekcje ukazujące początkowe stadium znajomości Deana z Cindy – jego późniejszą żoną. Ich spotkanie było całkowicie niespodziewane (miało miejsce w domu starców, gdzie mieszkała babcia dziewczyny), ale zakochali się w sobie natychmiast. Być może stało się tak dlatego, że oboje zyskali dzięki temu związkowi coś, czego podświadomie pragnęli – on znalazł w Cindy odrobinę szaleństwa, ona odnalazła w nim powiernika i przyjaciela. Dean stał się również jej drogą ucieczki od opresyjnego ojca, ale również dotychczasowego chłopaka. Jednak po sześciu latach małżeństwa – Cindy przestała kochać swego męża. Cianfrance nie daje jasnych odpowiedzi na pytania o przyczynę tego stanu, jednak nie trudno się domyślić, iż głównym tego powodem jest brak ambicji Deana. On dostał od życia wszystko to, czego potrzebował i nie chce niczego więcej niż być jedynie ojcem i mężem. Cindy natomiast cały czas toczy wewnętrzną walkę, ze swoją przeszłością, ale również z myślami o tym,  jak powinna wyglądać jej przyszłość. Dean już dawno przestał być mężczyzną jej marzeń, a mała stabilizacja jaką oboje wypracowali przestała jej wystarczać.

„Blue Valentine” to film o niezwykle smutnym przekazie. Potęguje go fakt, że ciężko jest w nim zrzucić winę na któregokolwiek z bohaterów. Trudno jest również definitywnie odpowiedzieć na pytanie: Co poszło nie tak? Co jest główną przyczyną rozpadu związku, który w swych początkach zapowiadał się na miłość idealną? Cianfrance postanowił opowiedzieć historię swoich bohaterów przeplatając ostatnie dni ich małżeństwa z początkami znajomości w taki sposób, by w końcowej sekwencji zestawić ostateczne rozstanie z dniem ślubu. Jest to niewątpliwie pomysł ciekawy, wprowadzający dynamikę do tej smutnej historii. Jednak u jej podstaw leży główny problem „Blue Valentine”. Nie pokazując przebiegu ich małżeństwa, reżyser odciął widza od momentów, które mogłyby stanowić odpowiedź na zadane przeze mnie pytania. Jest to jednocześnie zabieg dający reżyserowi dwa najbardziej emocjonalne momenty z życia bohaterów, a co za tym idzie, najbardziej dramatyczny materiał do pracy. Wydaje mi się jednak, iż stopniowe ochładzanie emocji podczas sześcioletniego związku to element nie tylko istotny dla całej historii, ale również kluczowy dla zrozumienia filmu. A może wystarczy powiedzieć sobie, że taka jest kolej rzeczy: ludzie się zakochują w sobie i nagle przestają. Mnie taka odpowiedź nie wystarcza.

„Blue Valentine”, mimo swoich braków i niejasności, to jeden z najlepszych filmów niezależnych ostatnich miesięcy. Trudno się temu dziwić, gdyż Cianfrance skorzystał z przepisu, który nie mógł się nie sprawdzić. Wystarczyło zatrudnić dwójkę najbardziej rozchwytywanych aktorów kina offowego: Ryana Goslinga i Michelle Williams oraz genialnego zdjęciowca: Andrija Parekha. Dzięki tej trójce „Blue Valentine” wygląda pięknie od strony wizualnej i łapie za serce swoją dramaturgią, która została idealnie wyważona. Zestawienie przeszłości z teraźniejszością odnosi się również do podziału pierwszego planu między Deana i Cindy. Ryan Gosling jest przekonujący w scenach mówiących o początku znajomości. Jest młody, pełen życia i ambicji, ale również odrobinę szalony. Jego aktorstwo nie jest przesadzone, ani przedramatyzowane. To on jest motorem napędowym tej historii do momentu, w którym widz nie zostaje wprowadzony w teraźniejszość. Tutaj główną rolę gra kobieta. To ona czuje że dokonała złego wyboru. Jej niezadowolenie z życia nie przejawia się jednak w histerycznych scenach, głośnym wyrażaniu emocji. Zamiast tego Cindy czuje ogarniającą ją pustkę i rezygnację objawiającą się nie tylko niechęcią do męża ale również do samej siebie. Williams otrzymała nominację do Oscara za tą rolę i choć wydaje mi się, że jest to niewielka przesada to jednak nie można jej odmówić wielkiego talentu i potencjału, tak jak i reżyserowi tego filmu, którego nazwisko – mam nadzieję – nie zniknie z filmowego firmamentu.

Dodaj komentarz