„Map of the Sounds of Tokyo” – recenzja

Isabel Coixet zakochała się w Japonii. Nie ona jedna. Problem tylko polega na tym, że postanowiła o tym nakręcić film. „Map of the Sounds of Tokyo” to film dziwny, niepokojący i… no właśnie jaki? Obawiam się, że odpowiedź jest miażdżąca.

scenariusz i reżyseria: Isabel Coixet

zdjęcia: Jean-Claude Larrieu

obsada: Rinko Kikuchi, Sergi Lopez, Takeo Nakahara, Min Tanaka

produkcja: Japonia / Wielka Brytania, 2009

Osiem lat temu Isabel Coixet zrobiła spore zamieszanie w światowym kinie swoim filmem „Moje życie beze mnie”. Był to nie tylko powiew świeżego powietrza wśród skostniałych i patetycznych filmów kobiecych, ale również stanowił dowód na niezwykły talent opowiadania historii przez katalońską reżyserkę, która do tej pory odnosiła sukcesy jedynie jako autorka reklam. Film z Sarą Polley i Markiem Ruffalo udowodnił, że można pokazać dramatyczną historię młodej kobiety chorej na raka, bez patosu i moralizatorstwa z dawką zrozumienia i mądrych obserwacji. Kolejny film – „Życie ukryte w słowach” – utwierdził mnie jedynie w przekonaniu, że Coixet to reżyserka, której dzieła warto śledzić. Jej najnowszy obraz pod enigmatycznym tytułem „Mapa dźwięków Tokio” po raz kolejny zaskakuje… jednak brakiem polotu, myśli przewodniej, ale również ciężko na jego podstawie wywnioskować, co autorka chciała przekazać w swoim egzotycznym i dalece nijakim filmie. Zanim jednak rozpędzę się z epitetami przejdę do meritum.

„Mapa dźwięków Tokio” zapowiada się obiecująco zaczynając opowieść od cudownej graficznie sceny ukazującej kolację biznesową, podczas której mężczyźni jedzą sushi wprost z ciał nagich kobiet. Pomysł ekscentryczny dla człowieka zachodu ale podejrzewam, że dość naturalny dla Japończyków. Jednym z uczestników tej kolacji jest biznesmen Nagara (Takeo Nakahara), który dowiaduje się, że jego ukochana córka popełniła samobójstwo. Winą za ten czyn, mężczyzna obarcza Dawida (Sergi Lopez)- emigranta z Hiszpanii, który prowadzi w Tokio sklep z winami, a który był partnerem zmarłej. By wyrównać rachunki, Nagara zleca zamordowanie mężczyzny. Wyrok ma wykonać Ryu (Rinko Kikuchi) – niepozorna dziewczyna, która w dzień pracuje na targu rybnym, w nocy natomiast zarabia jako cichy zabójca. Jeśli do tej pory fabuła nie była śmiesznie irracjonalna – dalej robi się coraz gorzej. Dziewczyna zakochuje się Hiszpanie, który uwodzi ją nie tylko winem, ale również swoją nieokiełznaną seksualnością. Dodatkowo narracja prowadzona jest dwutorowo – z jednej strony dostajemy historię romansu, z drugiej psychologiczne rozważania nad wyobcowaniem głównej bohaterki prowadzone przez jej jedynego przyjaciela – staruszka, który snuje egzystencjalny monolog dotyczący samotności dziewczyny i jej tajemniczych zajęć, jak na przykład pielęgnowanie grobów jej ofiar.

Nowy film Katalonki miesza ze sobą tematykę „Ostatniego tanga w Paryżu” Bertolucciego z „Imperium zmysłów” Oshimy, jednocześnie próbując pokazać historię za pomocą stylistyki wizualnej Yasujiro Ozu. Efekt jest jednak miałki i stanowi dowód na to, że nie wystarczy pojechać do Japonii, by przesiąknąć specyficznym klimatem japońskich dramatów. „Mapa dźwięków Tokio” jest pomieszaniem estetyki reklam telewizyjnych z tanim filmem erotycznym, w którym nawet erotyka jest tak podniecająca jak leczenie kanałowe. Wielka szkoda, gdyż jak wspomniałam wcześniej, film ten zapowiadał wizualną ucztę. Mam jednak wrażenie, że Coixet za bardzo chciała zrobić film bardziej egzotyczny od czegokolwiek z czym mieliśmy do tej pory do czynienia. Zaskakujące lokalizacje w połączeniu z nietypową parą głównych bohaterów (Kikuchi znana z filmów akcji i naczelny europejski „ogier” o – wybaczcie – dość pierwotnej fizjonomii) dają rezultat nie tyle oryginalny, co po prostu dziwaczny.

Pokaz w Cannes został sowicie okraszony gwizdami dezaprobaty i choć wiadomo, że krytycy nie zawsze mają rację, to jednak daje to pewien pogląd na jakość filmu Coixet. W moim przypadku było to jedno z największych rozczarowań filmowych ostatnich miesięcy, gdyż próżno szukać filmu, który miałby równie niewyraźne przesłanie i brak dopasowania formy do treści. Gwoździem do przysłowiowej trumny jest również eklektyczna ścieżka dźwiękowa, w której najbardziej wyróżniają się kawałki Anthony and the Johnsons… tak jakby widzowi nie wystarczyło ponad półtorej godziny żenującego seansu.

Dodaj komentarz