„Inwazja: Bitwa o Los Angeles” – recenzja

„Inwazja…” w swoich założeniach wydaje się być bliźniaczo podobna do „Dnia Niepodległości”. Punkt wyjścia (nagły, wykonany bez słowa wyjaśnienia atak) oraz rozwój akcji (trudna, skazana na porażkę walka z przeważającymi siłami wroga) są identyczne. Elementów wspólnych można znaleźć wiele więcej, jednak o słabości filmu Liebesmana stanowią nie podobieństwa do starszego brata, a właśnie różnice…

tytuł oryginalny: „World Invasion – Battle: Los Angeles”

scenariusz i reżyseria: Jonathan Liebesman

scenariusz: Christopher Bertolini

obsada: Aaron Eckhart, Michelle Rodriguez, Bridget Moynahan,

produkcja: USA, 2009

Kiedy pewnego październikowego popołudnia 1996 roku zasiadłem w kinowym fotelu, nie przypuszczałem, że obejrzę opus magnum fantastycznego kina inwazyjnego. „Dzień Niepodległości” na pierwszy rzut oka zdawał się jedynie prostym mariażem „Wojny Światów” i „V”, polanym sosem gromkopierdnego patriotyzmu i udekorowanym delikatnymi nawiązaniami do popularnego w latach 80 kina 'lotniczego’. Jednak z biegiem czasu okazało się, że Roland Emmerich stworzył wzór. Punkt odniesienia, do którego porównywano każdy kolejny film wykorzystujący oklepany motyw inwazji kosmitów na Ziemię. I choć minęło prawie 15 lat, to nikomu nie udało się przeskoczyć tej specyficznej poprzeczki. Próbował tego Burton, ze swoim prześmiewczym „Marsjanie atakują”. Próbował Spielberg, nie do końca udanie reanimując „Wojnę Światów”. Próbowali też całkiem niedawno (pozbawieni talentu reżyserskiego) bracia Strause, racząc publiczność koszmarkiem pt „Skyline„.

„Inwazja…” w swoich założeniach wydaje się być bliźniaczo podobna do „ID4”. Punkt wyjścia (nagły, wykonany bez słowa wyjaśnienia atak) oraz rozwój akcji (trudna, skazana na porażkę walka z przeważającymi siłami wroga) są identyczne. Elementów wspólnych można znaleźć wiele więcej, jednak o słabości filmu Liebesmana stanowią nie podobieństwa do starszego brata, a właśnie różnice. Bo „Inwazja…” to film definiowany głównie przez brakujące elementy. Dokładnie te elementy, które przyczyniły się do sukcesu „Dnia Niepodległości”.

Brakuje tu kalibru i globalnego charakteru historii, jaki doskonale został zarysowany w „ID4”. Tam różne lokacje, na terenie nie tylko Stanów Zjednoczonych, ale i całego świata zostawały ukazywane bezpośrednio. Tutaj mamy jedynie mgliste, telewizyjne doniesienia, które nie dają pojęcia o skali wydarzeń. Tam widz został umieszczony pośrodku sceny, obserwując najeźdźców obracających całe miasta w stertę gruzu. Tu mamy lokalne potyczki, na obszarze paru dzielnic kilkumilionowego miasta.

Kolejnym elementem, jakiego brakuje „Inwazji…”, są pełnokrwiste postaci. Nie dość, że w filmie zabrakło czasu ekranowego na pełniejsze przedstawienie bohaterów, to dodatkowo są oni nakreśleni bardzo wątłą kreską. Znikają z ekranu zbyt szybko (i zbyt często), aby wykazać jakiekolwiek zainteresowanie ich losami. Co prawda Eckhart świetnie sprawdza się w roli twardego weterana, a Rodriguez po raz kolejny odgrywa wyuczoną, ale jakże znajomą rolę charakternej wojowniczki – jednak to za mało. „Inwazja…” pod tym względem znajduje się lata świetlne za klasykami militarnego s-f: „Obcym – decydującym starciem” i „Gwiezdną Eskadrą”.

Czy w takim razie „Inwazja…” jest filmem absolutnie pozbawionym zalet? Nie do końca. Ogromnym plusem jest sposób realizacji. Ujęcia kręcone z ręki, poszarpany montaż, udźwiękowienie – wszystko to przywołuje na myśl „Helikopter w Ogniu”. Dodatkowo film utrzymuje naprawdę dobre, równomierne tempo, dzięki czemu nie można narzekać na znużenie.

Dużą zaletą jest też stosunkowo poważne podejście do tematu – pozbawione głupkowatego dowcipkowania, momentami zahaczające o klimat absolutnego braku nadziei. Szkoda tylko, że reżyser nie pociągnął swojego obrazu w tą stronę… W rękach bardziej bezkompromisowego twórcy, z nieco ograniczonym budżetem (ale za to bez nacisków producentów), ta historia mogłaby nabrać bardziej interesującego charakteru. Jednak to tylko gdybanie. Otrzymaliśmy całkiem udany film akcji, bez ambicji na cokolwiek więcej. Do obejrzenia, zagryzienia popcornem i zapomnienia.

Dodaj komentarz