„Stake Land” – recenzja

Witajcie w „Stake Land” – kraju gdzie nadzieja umiera pierwsza, najbardziej bohaterskim osiągnięciem jest dotrwanie cało do świtu, „religijni” przedstawiciele to gwałciciele, a mityczną ostoją normalności okazuje się jedynie Kanada (choć to akurat nic nowego).

reżyseria: Jim Mickle

scenariusz: Jim Mickle i Nick Damici

zdjęcia: Ryan Samul

muzyka: Jeff Grace

obsada: Nick Damici, Kelly McGillis, Michael Cerveris,  Conor Paolo

produkcja: USA, 2010

W swoim drugim pełnometrażowym filmie, Jim Mickle („Mulberry Street”), głównym bohaterem uczynił nastoletniego Martina (Conor Paolo), który jako jedyny przeżył brutalny atak wampira na swoją rodzinę. Przygarnięty przez pogromcę krwiopijców (Nick Damici), z czasem zostaje jego pomocnikiem jak i uczniem. We dwójkę przemierzają zniszczone przez tajemniczą epidemię wampiryzmu Stany Zjednoczone, kierując ku Kanadzie obecnie zwanej Nowym Edenem (jedynym miejscem gdzie podobno amatorzy krwawych uczt nie występują).
Po drodze oprócz ubijania wąpierzy, ratują z opresji  zgwałconą zakonnicę (Kelly McGillis, z którą czas nie obszedł się najlepiej) pomagają nastolatce w ciąży, jak i spieszą na ratunek byłemu żołnierzowi. Decyzja o pomocy wspomnianej zakonnicy nie tylko sprowadzi na nich gniew pewnego mało sympatycznego lidera religijnego, ale także pociągnie za sobą szereg tragicznych w skutkach wydarzeń.

Ameryka oglądana oczami bohaterów „Stake Land” jest niemalże lustrzanym odbiciem tej z „Winter’s Bone” Debry Granik – ze swoimi zamkniętymi społecznościami, biedą i ogólną beznadzieją. Gdzie alkohol to najczęściej jedyne pocieszenie, a surowe otoczenie i ciężkie czasy sprawiły, iż ludzie stali się mniej ufni i bardziej podejrzliwi. Przez co najlepiej jest liczyć wyłącznie na siebie. Co więcej, postapokaliptyczna wizja Mickle jest dość bliska tej z „The Road” Johna Hillcoata. Nie tylko ze względu na ponury nastrój, ale także na ukazanie podobnych zachowań ludzkich (nieludzkich zresztą i też).

Atmosferę zniszczenia doskonale podkreślają miejsca – bohaterowi na swojej drodze mijają zrujnowane domy,wyniszczone fabryki i samochodowe wraki. A wszystko to bynajmniej nie jest pieczołowitą scenografią, tylko  w sporej większości naturalnymi lokacjami, dzięki czemu ten filmowy świat „po” zyskuje na dodatkowej autentyczności. Dodatkowo, „Stake Land” to film niemalże całkowicie nakręcony w plenerze, przyroda jest więc integralną częścią całej historii, niejako bohaterem samym w sobie.

Jeśli o postacie chodzi, to tak naprawdę cały film zdominował Nick Damici (notabene także współscenarzysta). Jego szorstki i małomówny pogromca bez imienia (Martin nazywa go po prostu Panem), jest najbardziej fascynującym i interesującym charakterem całej opowieści. Nic o nim wie wiadomo, gdyż jest typem dość zamkniętym w sobie, momentami wręcz grubiańskim (pod płaszczykiem twardziela kryje się mimo wszystko dobre serce, co jest zauważalne jedynie w bardzo ulotnych momentach). Dzięki czemu ta śmiertelnie skuteczna w ubijaniu Dzieci Nocy enigma (podczas kiedy innymi bohaterowi odczuwają moralne rozterki gdy dochodzi do zabicia wroga, on okazuje jedynie zimny profesjonalizm i zero emocji) na trwale wrzyna się w pamięć.

W sytuacjach kryzysowych wielu zwraca się ku wierze. Jednak religia w świecie „Stake Land”, podobnie jak wampiry, posiada mało atrakcyjne oblicze. Południe Stanów (czemu mnie to nie dziwi?) zdominował nowy kult religijny i jak na rasowy kult przystało, posiada dość kontrowersyjną doktrynę, a sam guru – Jebediah Loven to nie tylko niezły szaleniec, ale także niebezpieczny sadysta. Aktor wcielający się w Jebediah to dla mnie największe zaskoczenie całej produkcji. Michael Cerveris najbardziej znany z roli łagodnego i dość  bezpłciowego osobowościowo Obserwatora z serialu sci-fi „Fringe”, pokazał nie lada pazur, a przede wszystkim sporo ekranowej charyzmy. Dzięki czemu udowodnił, iż to właśnie czarne charaktery ogląda się najfajniej. Bardzo chętnie zobaczyłabym go w większej roli, ponieważ ten mało znany aktor kryje w sobie spory ekranowy potencjał.

Skoro o czarnych charakterach mowa to pora napisać co nieco o głównych prowodyrach całego „zamieszania”. Wampiry w wizji Jima Mickie są dość „staroświeckie”. To istoty prymitywne, brutalne i wyjątkowo… głupie ( z łatwością można wywieść je w pole). Są jak zombie, tylko zamiast mózgu preferują hemoglobinę. Jednak co ciekawe potrafią ewoluować i w filmie pojawiają się co najmniej trzy rodzaje krwiopijców, z których te najstarsze (zwane „berserkami”) ubić najtrudniej (kołek w serce działa tylko na młodsze). Jeśli chodzi o formę ich eksterminacji to i pod tym względem są bardzo „klasyczne” – oprócz wspomnianego kołka działa na nie także światło słoneczne (czosnek zresztą też nie zaszkodzi). I właśnie te tradycyjne i dość niemodne dziś podejście do wizerunku tych istot jest jednym z jaśniejszych punktów całego filmu. Nikt tu nie stara się ich uczłowieczyć, upiększyć ani usprawiedliwić. Są po prostu potworami (które nie oszczędzają nawet niemowląt!).

Realizacyjnie „Stake Land” – jak na produkcje nie pochodzącą z wielkiego studia i zrobioną za jedną dziesiątą typowego hollywodzkiego filmu – broni się przyzwoitym wykonaniem. Glass Eye Pictures po raz kolejny udowodniło, iż mały budżet mu nie straszny, a brak sporej gotówki pobudza jedynie kreatywność (założyciel Glass Eye i aktor w jednej osobie, Larry Fessenden pojawia się w drobnym epizodzie w roli barmana).Wyprane z cieplejszych kolorów zdjęcia Ryana Samula potęgują nastrój surowości i ogólnego braku nadziei. Natomiast muzyka autorstwa Jeffa Grace (który dał się już poznać jako intrygujący kompozytor w nie mniej dobrym „House of the Devil”) zasługuje na oddzielną pochwałę.
Momentami jest niepokojąco ambientowa, rzadko zaś typowo „filmowo-symfoniczna”. Skutecznie podkreśla napięcie i grozę na ekranie. I właśnie oprócz ciekawego portretu Ameryki i brutalnego realizmu to ona najdłużej została mi w pamięci. Razić może głównie  wampirza charakteryzacja – jest dość uboga i po niej najbardziej widać, że „Stake Land” miał ciasny budżet.

Nie ukrywam, iż jestem fanką kina krwiopijcowego i choć ostatnimi czasy nie mogę narzekać na filmowe braki w tej dziedzinie, to jednak brakowało mi produkcji bardziej „realistycznej” w portretowaniu tych istot.  Takiej „bez lukru”, gdzie wciąż ma się na uwadze fakt, iż wampir to drapieżnik, a nie wyśniony kochanek czy zagubiona dusza.
„Stake Land” ze swoim bezkompromisowym podejściem, sporą dawką przemocy i chłodnym spojrzeniem w pełni mnie w tym względzie usatysfakcjonował.

Dodaj komentarz