„Jane Eyre” – recenzja

Trudno nie znać postaci Jane Eyre. Jeśli ktoś nie czytał powieści Charlotte Bronte, z pewnością trafi prędzej czy później na jedną z osiemnastu ekranizacji kinowych czy dziewięciu telewizyjnych. Wraz z pojawieniem się najnowszej wersji w reżyserii Cary’ego Fukunagi, na usta ciśnie się pytanie o to, czy ta gotycka powieść z połowy XIX wieku może jeszcze wyglądać oryginalnie.

reżyseria: Cary Joji Fukunaga

scenariusz: Moira Buffini na podstawie powieści „Dziwne losy Jane Eyre” Charlotte Bronte

zdjęcia: Adriano Goldman

obsada: Mia Wasikowska, Michael Fassbender, Judi Dench, Jamie Bell

produkcja: USA / Wielka Brytania, 2011

Odpowiedź na powyższe pytanie nie jest prosta, gdyż z ekranizacjami literackimi tego kalibru jest trochę tak jak z nową sukienką – w szafie może być pełno i byłoby z czego wybierać, ale nową kreacją żadna kobieta nie pogardzi. Nowa wersja „Jane Eyre” z całą pewnością nie jest odpowiedzią na zapotrzebowanie publiczności, ale nie można jej odmówić świeżości i specyficznego uroku gotyckiego romansu, jaki jest charakterystyczny nie tylko dla tej powieści, ale również uwielbianych przeze mnie „Wichrowych wzgórz” autorstwa drugiej siostry Bronte – Emily. Słowo „romans” jest tutaj dość istotne, gdyż pierwowzór literacki jest obszerną opowieścią o dojrzewaniu, represjach związanych ze statusem społecznym, ale również nieco zawoalowanym moralitetem na temat norm moralnych wymuszających na ówczesnych kobietach wyrzeczenie się seksapilu i namiętności. Wątek miłosny dotyczący Jane i Edwarda Rochestera nie jest w książce aż tak dominujący jak w przypadku ekranizacji, jednak nie trudno się dziwić, że we wszystkich wersjach jest on na pierwszym planie. Nieco łatwiej jest zrobić dwugodzinny romans, niż mroczną opowieść o trudach kobiecego dojrzewania w wiktoriańskiej Anglii.

Jane poznajemy jako już dojrzałą kobietę, która zatrudnia się jako guwernantka w posiadłości Thornfield. Ma ona opiekować się młodocianą wychowanką Edwarda Rochestera – właściciela posiadłości. Z początku o bohaterce niewiele wiadomo. Jej życie w domu okrutnej ciotki – Pani Reed (w tej roli Sally Hawkins) – pokazane jest jedynie w krótkich retrospekcjach, tak jak jej pobyt w szkole z internatem, w której doznała nie tylko upokorzeń, ale również przemocy fizycznej. Praca w Thornfield ma być nowym rozdziałem w jej życiu, lecz szybko okazuje się, że nie będzie ono usłane różami. Rochester to dumny mężczyzna, skrywający wiele tajemnic. Jego fascynacja osobą nowej guwernantki początkowo przypomina zwykły podbój, jednak Edward szybko dostrzega w Jane cechy, które przyciągają go coraz bardziej: dumę, brak strachu przed nim, ale przede wszystkim brak oporów do wyrażania swojego zdania. To, co następuje późnie,j jestem zmuszona pominąć by nie zepsuć historii tym, którzy jeszcze jej nie znają.

Choć „Jane Eyre” to głównie romans, brak namiętności i „seksualnego tarcia” pomiędzy bohaterami to główny minus filmu. Nie będę również ukrywać, że winą za ten fakt w całości obarczam odtwórczynię roli tytułowej, czyli Mię Wasikowską. Jej twarz zmienia się niezwykle rzadko, a przez brak wymaganej ekspresji trudno mi uwierzyć w wielki wybuch miłosnego uczucia. Zachwyty krytyków mówiące, że 21-letnia aktorka zagrała najlepszą rolę w swojej karierze są mocno przesadzone. Jane wypada sztywno i nienaturalnie przy dumnym i mrocznym Rochesterze, którego rola została wręcz uszyta na miarę Fassbendera. Poza pewnymi niedociągnięciami w przypadku obsady, trudno nie ulec urokowi filmu Fukunagi, choć przyznaję, że nazwisko reżysera w połączeniu z tym tytułem nieco mnie zaszokowało biorąc pod uwagę, że jego poprzednim filmem był genialny „Sin Nombre” – bezkompromisowy obraz o meksykańskich gangach. To co łączy oba filmy, to wspaniała muzyka i piękne, nastrojowe zdjęcia autorstwa Adriano Goldmana oddające nastrój gotyckiej powieści.  Na te właśnie elementy Fukunaga postawił największy nacisk. Już od pierwszych chwil można wyczuć napięcie i pewnego rodzaju grozę czającą się nie tylko w ciemnych korytarzach Thornfield, ale również wśród pustych pól otaczających zamek.

Nowa „Jane Eyre” nie jest może ekranizacją wybitną, ale jest idealnym filmem na „niedzielne popołudnie”, któremu nie można odmówić sprawnego opowiadania historii. Szkoda tylko, że zabrakło tutaj tych elementów, które czyniły z powieści Bronte, książkę obyczajową, a o których pisałam wcześniej. Nie można jednak mieć wszystkiego w zaledwie dwugodzinnym filmie. Po pełniejszą historię Jane Eyre radzę sięgnąć nie tylko do książki, ale również do wersji telewizyjnej BBC z roku 1983.

Dodaj komentarz