„Drive” – recenzja

W swoim najnowszym filmie Nicolas Winding Refn bawi się gatunkami z lekkością godną Tarantino. Robi to jednak w zupełnie innym, jakże charakterystycznym dla siebie stylu. „Drive” ma niezwykły klimat, jest stylowy, nastrojowy i, jakżeby inaczej, brutalny. Plakaty nie kłamią – to naprawdę niezła jazda.

reżyseria: Nicolas Winding Refn

scenariusz: Hossein Amini na podstawie powieści Jamesa Sallisa

zdjęcia: Newton Thomas Sigel

muzyka: Cliff Martinez

obsada: Ryan Gosling, Carey Mulligan, Albert Brooks, Bryan Cranston, Ron Perlman, Oscar Isaac

produkcja: USA, 2011

Ryan Gosling gra zdolnego kierowcę, który pracuje jako mechanik i kaskader, a nocami dorabia asystując przestępcom. Jego życie zmienia się, gdy poznaje uroczą sąsiadkę i jej synka. Wkrótce mąż dziewczyny wychodzi z więzienia, a jego niezałatwione porachunki powodują, że cała rodzina znajduje się w niebezpieczeństwie.

Fabuła nie grzeszy oryginalnością. Postacie – chłodny twardziel, słodka dziewczyna z sąsiedztwa, ojcowski pracodawca opiekun, czy cwaniaki z mafii (a wszyscy bardzo dobrze zagrani, ze szczególnym uwzględnieniem Alberta Brooksa) – są równie stereotypowe. Przynajmniej na pierwszy rzut oka, ale tak czy siak nie o to w „Drive” chodzi. Refn gra schematami i gatunkami. Jego film jest hołdem dla kina samochodowego lat 60. i 70, a jeszcze bardziej dla filmów sensacyjnych z lat 80. (ze wskazaniem na Michaela Manna – zwłaszcza świetna pierwsza scena kojarzy się z początkiem „Złodzieja”). Jest tu też trochę kina klasy B i romans rodem ze współczesnego kina indie.

Bezimienny i małomówny główny bohater porównywany jest do Eastwooda i McQueena. Jest zdystansowany, ma twarde spojrzenie i chłodny styl bycia, wiecznie żuje wykałaczkę, nosi skórzane rękawiczki, a na jego pikowanej kurtce widnieje skorpion. Twardziel w starym stylu. Jednak widać, że gdzieś tam kryje się wrażliwość, przez którą przypomina mi on Leona (zawodowca). Czasem wymsknie mu się nawet bardzo ciepły uśmiech. Z drugiej strony, gdy zdarzają mu się wybuchy agresji, choć sprowokowane, zdaje się za nimi kryć jakieś szaleństwo, niezrównoważenie. Drivera definiuje to, co robi, a nie kim jest – nie poznajemy przecież nawet jego imienia, nie mówiąc o historii, pochodzeniu. Interpretować możemy więc sobie do woli.

Moim zdaniem największą siłą tego filmu jest jego klimat. Podobnie było z poprzednim filmem Refna, „Valhalla Rising”, który fabuły miał jeszcze mniej, a bohatera jeszcze bardziej nieprzystępnego. Filmy te łączy także wizualny artyzm. Szerokokątny obiektyw, typowy dla duńskiego reżysera, sprawdza się równie fantastycznie na bocznych uliczkach Los Angeles (zwłaszcza nocą), co w przypadku szkockich krajobrazów. Poza tym dawno tak mnie nie wciągnęły sceny jazdy samochodem czy pościgi. Pomogło w tym też zapewne napięcie, które Refn potrafi budować doskonale, mieszając i łącząc sceny spokojne i emocjonalne z zabawnymi, a przede wszystkimi ultra brutalnymi (scena w windzie może być na to koronnym dowodem). Okraszono to wszystko świetną, synthpopową muzyką, która znakomicie podkreśla klimat filmu. Jest retro i nostalgiczna, ale jednocześnie nowoczesna (jeden malutki zarzut mam tylko do zbyt dosłownego tekstu piosenki w finale).

Wszystko to sprawia, że „Drive” ciężko jest sklasyfikować. Egzystencjalne kino akcji w klimacie noir i z romansem na 1. planie? To i tak nie opisuje wszystkiego… Nie dziwi nagroda w Cannes dla reżysera, który sprawił, że brak treści stał się esencjonalny, jest o czym pomyśleć po seansie, a ze specyficznego nastroju trudno się otrząsnąć przez długie godziny (i wcale się nie chce). Na dodatek „Drive” to uczta dla oka i ucha. Nie jest to film dla wszystkich, ale widzę tu potencjał na film kultowy.

Zapraszamy na fanpage filmu w serwisie Facebook. Dziękujemy za zaproszenie na pokaz prasowy pani Anecie Klemke oraz ITI Cinema.

Dodaj komentarz