„Pearl Jam Twenty” – recenzja

Tego zespołu przedstawiać nie trzeba. Choć od wydania ich pierwszej płyty – „Ten” – minęło dwadzieścia lat, Pearl Jam nadal nagrywa, koncertuje, a liczba fanów wciąż rośnie. „Pearl Jam Twenty” to opowieść o trudnej drodze jaką zespół musiał przejść by stać się jedną z największych rockowych grup wszech czasów.

reżyseria: Cameron Crowe

In Seattle, I feel kind of like a „new kid”. I’ll be the new kid for a while. To słowa Eddiego Veddera wypowiedziane niedługo po jego przyjeździe do Seattle w roku 1990. Już od kilku lat formowała się tam scena rockowa, która wydała na świat takie zespoły jak Soundgarden czy Mother Love Bone, a w niedługiej przyszłości również Nirvanę, Alice in Chains i Pearl Jam. Film Camerona Crowe’a został nakręcony z okazji dwudziestolecia działalności Pearl Jam, który jest jedynym zespołem grunge’owym (cięzko mi to słowo przechodzi przez gardło) aktywnie działającym do dziś. „Pearl Jam Twenty” dokumentuje najważniejsze wydarzenia w karierze zespołu, lecz nie jest jedynie produktem dla fanów. Dzięki nie publikowanym wcześniej materiałom z koncertów i wywiadom, tak nowym jak i archiwalnym, dokumentuje narodziny zjawiska jakim był ten nowy podgatunek muzyki rockowej. Pearl Jam przez dwadzieścia lat kariery z całą pewnością doświadczył zarówno blasków jak i cieni związanych z jego popularnością.

Dla niewtajemniczonych warto przypomnieć, że Pearl Jam powstał w 1991 roku na gruzach zespołu Mother Love Bone, którego wokalista – Andy Wood – zmarł po przedawkowaniu narkotyków. Gitarzyści – Stone Gossard i Jeff Ament – po paru miesiącach utworzyli zespół Mookie Blaylock, który następnie, dzięki nowemu frontmanowi – Vedderowi – zmienił nazwę na Pearl Jam. Mimo wielu koncertów i wzrastającej popularności, długo utrzymywali status kameralnej grupy grającej jedynie w małych klubach i trzymającej się z dala od komercji. Choć przez całą karierę będą walczyć z mediami i bojkotować wszelkie próby zaszufladkowania i wciągnięcia ich w mainstream, sukces jaki przyniosły dwie pierwsze płyty wywołał całą falę niepożądanych wydarzeń. Pierwszy album Pearl Jam ukazał się dwa miesiące przed premierą historycznej płyty „Nevermind” Nirvany. Animozje między zespołami są znane do dziś i choć dla obu zespołów nie była to wielka sprawa, podzieliła jednak fanów na dwa obozy. Pearl Jam stał się celem ataków ze względu na swoją rzekomą komercyjność, podczas gdy w Cobainie upatrywano drugiego Mesjasza.

Crowe świetnie rozgrywa ten temat pokazując zmagania zespołu z mediami, które nie przejmowały się autoryzacją jakichkolwiek zdjęć czy wypowiedzi. Dowodem na to jest chociażby umowa, jaką Vedder zawarł z wokalistą Nirvany o bojkotowaniu popularnych gazet, m.in. magazynu Time, którego wydawca nie zwracając na to uwagi, umieścił zdjęcie Veddera na okładce. Walka o zachowanie niezależności to jeden z głównych motywów filmu, który stawia pytania o to, czy odnosząc tak wielki sukces i grając koncerty dla dziesiątek tysięcy fanów, jesteś w stanie obronić się przed mediami i komercją. Chociaż te ataki odbijały się na zespole (a w szczególności na Vedderze), Pearl Jam starał się bronić przez zaprzestanie kręcenia teledysków, walkę z firmą Ticketmaster, czy wydawanie bootlegów z koncertów (od 2000 roku wydali ich ponad 260). Nie ukrywam, że dla mnie ten film to powrót do przeszłości. Będąc nastolatką, namiętnie wsłuchiwałam się w muzykę Pearl Jam i teksty autorstwa Veddera, które z jednej strony były pełne młodzieńczego gniewu, a z drugiej były bardzo osobiste i szczere. Imponowała mi ich energia i walka z establishmentem. Gusta się jednak zmieniają i choć od wielu lat nie śledzę ich kariery, to już chyba zawsze będę co jakiś czas wracać do tamtych lat i tej muzyki. Dodatkowo, jeśli ktoś miał kiedykolwiek przyjemność być na koncercie Pearl Jam wie, że jest to grupa wręcz stworzona do występów na żywo. Crowe umieścił w filmie całe mnóstwo materiałów z koncertów – tych bardzo kameralnych, jak występ w Zurychu, na scenie, która była tak mała, że nawet muzycy mieli trudności z pomieszczeniem się, ale również z tych wielkich i przełomowych jak chociażby występ na Pink Pop Festival w 1992 roku, który zgromadził 60 tysięcy osób.

„Pearl Jam Twenty” to nie pomnik wystawiony legendzie rocka. To raczej historia piątki ludzi, którzy mimo różnic i niesprzyjających czynników zewnętrznych, nadal czerpią olbrzymią przyjemność z tworzenia muzyki i grania dla wiernej rzeszy fanów.  Cameron Crowe był idealną osobą do nakręcenia tego filmu, gdyż znał scenę Seattle jak nikt inny. Od połowy lat 80-tych pracował tam jako dziennikarz muzyczny, a niedługo później nakręcił dwa filmy, osadzone w środowisku fanów grunge’u: „Say anything…” i „Singles”. Jego nowy dokument opowiada historię bez gloryfikacji, bez nadęcia, a dzięki genialnemu montażowi, film płynie niczym jedna z ballad zespołu. Wypowiedzi muzyków są idealnie skomponowane z muzyką i koncertowymi wstawkami. Dwie godziny mijają stanowczo za szybko. „Pearl Jam Twenty” dla fanów zespołu będzie pozycją obowiązkową, ale mam nadzieję, że sięgną po ten film również wszyscy ci, którzy są w stanie docenić świetnie nakręcony dokument muzyczny.

A na zakończenie, w ramach przypomnienia, „wisienka” w postaci jednego z niewielu nakręconych teledysków. Jego autorem jest Mark Pellington, na którego nowy film – „I Melt With You” – cała nasza redakcja czeka z niecierpliwością :)

httpvh://www.youtube.com/watch?v=MS91knuzoOA&ob=av2e

Dodaj komentarz