„Perfect Sense” – recenzja

To nie jest współczesna wersja „Miłości w czasach zarazy”. Nowy film Davida Mackenzie jest za to ciekawym połączeniem romansu i science fiction, przedstawiającym apokaliptyczną wizję choroby, od której nie ma ucieczki.

reżyseria: David Mackenzie

scenariusz: Kim Fupz Aakeson

zdjęcia: Giles Nutgens

muzyka: Max Richter

obsada: Ewan McGregor, Eva Green, Ewen Bremner, Stephen Dillane

produkcja: Wielka Brytania 2011

 

Przez ponad 100 lat swego istnienia, kino zaprezentowało setki scenariuszy dotyczących ludzkiej zagłady – od czynników naturalnych, jak huragany, tsunami czy trzęsienia ziemi, do mniej prawdopodobnych jak chociażby inwazja obcych, czy pandemia zamieniająca ludzi w zombie. „Perfect Sense” odbiega znacznie od wspomnianych historii produkowanych na tony w Hollywood. Jesteśmy wprawdzie świadkami całkowitego upadku ludzkości, jednak geneza tych wydarzeń do samego końca pozostanie nieznana. David Mackenzie wykorzystuje globalną katastrofę jedynie jako tło dla alegorycznej historii miłosnej.

Eva Green wciela się w rolę Susan – utalentowanej epidemiolożki, mającej zbadać przypadki tajemniczej choroby, która pozbawia ludzi zmysłów, wyłączając je po kolei. Życie osobiste bohaterki nie jest już tak emocjonujące. Po ostatnim nieudanym związku Susan nie jest chętna by się przed kimś otworzyć, aż do momentu, w którym poznaje Michaela – charyzmatycznego szefa kuchni. Podczas gdy na świecie szaleje epidemia dziwnej choroby, dwójka bohaterów nawiązuje namiętny romans. Co ciekawe strata zmysłów nie jest tragedią nie do przezwyciężenia. Ludzie szybko przystosowują się do nowej sytuacji. Problemem stają się jednak niepohamowane napady głodu, które zamieniają ludzi w zwierzęta będące w stanie zjeść wszystko, co spotkają na swej drodze – szminka, surowa ryba, mydło, martwe gołębie. Po tym gastrycznym szaleństwie wszyscy budzą się zdegustowani i zdezorientowani oraz pozbawieni smaku. Podczas gdy kolejne zmysły wyłączają się, bohaterowie coraz bardziej zaczynają polegać na sobie , nie do końca rozumiejąc co wokół nich się dzieje. Ich rosnące uczucie staje się ucieczką od świata zewnętrznego.

„Perfect Sense” to film wykorzystujący elementy science fiction, jednak jak wspomniałam powyżej, jest to przede wszystkim romans. Choć połączenie tych dwóch gatunków wydaje się ciekawe, to na ich styku pojawia się najwięcej problemów. Związek Susan i Michaela rozwija się naturalnie, a bohaterowie dają się lubić na tyle, by w jakimś stopniu widz mógł się z nimi identyfikować. Dodatkowo wspierani są przez całą plejadę wspaniałych ról drugoplanowych, by wspomnieć chociażby Ewena Bremnera w roli Jamesa – przyjaciela Michaela, oraz Denisa Lawsona (prywatnie wujka Ewana McGregora) odgrywającego postać szefa restauracji. Mam jednak wrażenie, że Mackenzie spędza zbyt wiele czasu na budowaniu wielowymiarowych postaci (sama się sobie dziwię, że uznałam to za zarzut, ale jednak…) spychając samą katastrofę na dalszy plan. Jej rozmiar i to, jak wpływa ona na resztę cywilizacji jest często jedynie sugerowane. Na poziomie formalnym, te sugestie są niezwykle ciekawe, gdyż opierają się na pseudo-dokumentalnych scenach ukazujących chaos panujący na świecie. Te dodane sceny stanowią za każdym razem element dynamizujący opowieść. Co może jednak denerwować (a dla mnie stanowi największy minus filmu), to wprowadzenie narracji, w której Susan spoza kadru tłumaczy, często zbyt dobitnie, co dzieje się na ekranie i jakie ma znaczenie. Ten fałszywy liryzm wprowadza „Perfect Sense” w strefę patosu, który często jest nie do zniesienia.

David Mackenzie to dość sprawny reżyser. Choć nie ma jeszcze wielu tytułów w swojej filmografii (w każdym razie niewiele dobrych), z mojej strony należy mu się ukłon chociażby za „Młodego Adama”. „Perfect Sense” mocno odstaje jednak od tego ideału, choć nie można mu zarzucić braku ambicji. Jest to film oryginalny, wspaniały pod względem aktorskim, a zdjęcia Gilesa Nutgensa często stanowią piękno samo w sobie. Nie do końca jednak przekonuje mnie wyważenie akcentów. Choć wielu widzów się ze mną nie zgodzi, epidemia tajemniczej choroby (podkręślę, że dość niesamowitej w skutkach) nigdy nie wybija się na pierwszy plan, oddając pole części melodramatycznej. Ta z kolei, nie jest na tyle niesamowita, by stanowić główny wątek filmu. Widać to szczególnie na przykładzie postaci Susan. Green gra kobietę, której przypadła kluczowa rola w rozwikłaniu zagadki choroby, jednak w momencie, w którym poznaje Michaela, jej praca schodzi na dalszy plan. Raptem, posiedzenia w laboratorium i badania nad genezą wirusa, nie są tak istotne jak spacery nad rzeką i namiętny seks. Nie miałabym problemu z takim pokierowaniem akcji (wiadomo, miłość jest najważniejsza), gdyby Susan wykonywała bardziej normalną pracę. Bycie epidemiologiem, podczas globalnej zarazy jednak zobowiązuje.

Z chaosu i niedociągnięć wyłania się film, który ma mimo wszystko wiele do zaoferowania. Osobiście najbardziej przemawiała do mnie warstwa science fiction, gdyż dzięki niej dostajemy całkiem oryginalny traktat o ludzkich zachowaniach w obliczu katastrofy i  naszej zdolności do przystosowania się do skrajnych warunków. Ci, którzy spodziewać się będą jasnej konkluzji, niestety się zawiodą. Ani historia epidemii, ani romans pary bohaterów, nie ma tutaj konkretnego zamknięcia i choć uważam, że otwarte zakończenia często są świetnym rozwiązaniem formalnym, tak w przypadku „Perfect Sense” mam wrażenie, że Mackenzie urwał opowieść w pół zdania. A może po prostu zbyt wiele czasu poświęcił na budowanie swoich bohaterów i sytuacji ich otaczającej, że nie starczyło czasu w półtoragodzinnym filmie na jasne konkluzje? Ciężko na to odpowiedzieć, tak samo jak na pytanie, dlaczego akurat dotyk jest jedynym zmysłem odpornym na tajemniczy wirus?

Dodaj komentarz