„John Carter” – recenzja

„John Carter” to film, który u fana science-fiction może spowodować wręcz lawinę ambiwalentnych uczuć. Z kolei publiczność głównonurtowa zapomni o nim pięć minut po seansie.

reżyeria: Andrew Stanton

scenariusz: Andrew Stanton, Mark Andrews, Michael Chabon (na podstawie powieści „Księżniczka Marsa” Edgara Rice Burroughsa)

zdjęcia: Daniel Mindel

muzyka: Michael Giacchino

obsada: Taylor Kitsch, Lynn Collins, Mark Strong, Dominic West, James Purefoy, Willem Dafoe

produkcja: USA, 2012

Andrew Stanton („Wall-E”, „Gdzie jest Nemo?”) kilka lat temu zdecydował się na rzecz bardzo karkołomną. W zasadzie prawie, że samobójczą. Bo jak inaczej określić plan zekranizowania blisko 100 letniej powieści, która przez te wszystkie lata prawie w całości, kawałek po kawałku, wchłonięta została przez pop-kulturę? Gdyby nie „Księżniczka Marsa” Edgara Rice Burroughsa, to dzisiejsze science-fiction miało by zupełnie inny kształt. Prawdopodobnie nigdy nie doczekalibyśmy się „Flasha Gordona”, a co za tym idzie „Gwiezdnych Wojen”, „Stargate” i masy innych tytułów. Logika podpowiada, że dzieło, które zainspirowało praktycznie cały gatunek s-f, powinno być łatwym i wymarzonym materiałem na ekranizację. Nic bardziej mylnego i Stanton w wywiadach przyznawał, że zdaje sobie z tego sprawę.

W ciągu wieku od książkowej premiery „Księżniczki Marsa” (która w dużej części sama bazuje na wielu schematach i zapożyczeniach) pojedyncze rozwiązania fabularne i koncepty zapożyczane były przez kolejne i kolejne produkcje. W efekcie publiczność, zarówno ta mniej i bardziej znajoma z gatunkiem, zna je na wylot. W 2012 roku „John Carter” jawi się jako historia bardzo sztampowa, wręcz ramotka. Stanton, chcąc pozostać wiernym literackiemu źródłu, wpadł w tę pułapkę. Niestety, nie tylko tę.

W gruncie rzeczy „John Carter” to film, któremu nie można nic zarzucić. Rozmach wizualny i dbałość o detale jest godna podziwu – niezależnie od tego, czy śledzimy akcję w XIX wiecznej Wirginii czy na rozległych pustkowiach Marsa. Ten drugi dał oczywiście ogromne pole do popisu ekipie zajmującej się artystyczną stroną filmu. I choć projekty marsjańskich miast, statków latających i świątyni są przepiękne, to krajobrazy które możemy podziwiać wyglądają zbyt… ziemsko. Brakuje tu odrobiny designerskiego szaleństwa, jakim charakteryzowały się chociażby prace Franka Frazetty.

Pod względem aktorskim jest niestety równie zachowawczo – nie znaczy jednak, że źle. Zarówno występujący w tytułowej roli Taylor Kitsch jak i partnerująca mu Lynn Collins (w roli księżniczki Dejah) zgrabnie wpasowują się w postaci jakie przyszło im zagrać. Nie inaczej jest na drugim planie – zarówno Bryan Cranston, Mark Strong, Dominic West czy James Purefoy zaliczyli solidne występy.

Kilka słów należy się drugiej drużynie aktorskiej, złożonej z animatorów oraz wspomagających ich aktorów udzielających głosów postaciom. Trzeba przyznać, że przed powyższymi stało naprawdę wymagające zadanie – czteroręcy, zielonoskórzy i wysocy kosmici to materiał trudny w przedstawieniu w prawdopodobny sposób. Trzeba jednak przyznać, że z tej potyczki udało się wyjść zwycięsko. Brutalne i wojownicze plemiona Tharków składają się z postaci w pełnym tego słowa znaczeniu. Miłym zaskoczeniem jest też (pomimo stosunkowo ubogiej fauny Marsa) postać Wooli. Woola to calot – marsjański odpowiednik psa, który posiada kilka specyficznych cech. Jednocześnie to jedna z najbardziej urokliwych postaci w całym filmie.

Czy „John Carter” stanie się kinowym klasykiem? To wątpliwe. Brak tu pazura i cech, które wyróżniłyby ten film spośród innych produkcji podobnego pokroju. To nie jest zły film, wręcz przeciwnie. Ale jednocześnie można uznać, że największą wadą „Johna Cartera” jest jego doskonałość. Albo raczej: brak stylu. Nie brakuje co prawda elementów, które zrealizowano na medal, ale przeważają gładziutkie, odtwórcze i „grzeczne” rozwiązania formalne (włączając w to muzykę).

To bardzo prosta historia, która aż prosi się o autorskie i bezkompromisowe podejście. O oryginalność w przekazie. Klimat. Brutalność (którą w filmie Stantona podskórnie się wyczuwa) potraktowaną z należytą powagą. Niestety, nie wiadomo czy kiedykolwiek takiej ekranizacji się doczekamy. Na razie zadowolić się musimy wypolerowanym pomnikiem za 250 milionów dolarów.

Dodaj komentarz