„Cosmopolis” – recenzja

„Cosmopolis” to podróż do źródła szaleństwa. Ci, którzy jednak oczekują dzikiej jazdy, dalece się zawiodą.

reżyseria: David Cronenberg

scenariusz: David Cronenberg na podstawie powieści Dona DeLillo

zdjęcia: Peter Suschitzky

muzyka: Howard Shore

obsada: Robert Pattinson, Juliette Binoche, Paul Giamatti, Sarah Gadon, Mathieu Amalric i inni

produkcja: Kanada / Francja, 2012

 

Eric Packer – kapitalistyczne zwierzę, przykład jednego procenta światowej populacji, któremu nie straszny jest kryzys finansowy. Jest młody, przystojny i ma miliony. Jednak mimo luksusu, w którym codziennie się pławi, jego życie naznaczone jest strachem i paranoją. Nie jest to konsekwencja lęku o własne samopoczucie (choć hipochondria nie jest mu obca), ale rezultat ogólnoświatowego, finansowego chaosu. „Cosmopolis” to jednak nie opowieść o kryzysie finansowym sensu stricto, ale rodzaj post-apokaliptycznej wizji świata cierpiącego z powodu rządów „ostatniej dyktatury” – korporacji, ale również emocjonalnej pustki.

Pewnego dnia Packer postanawia pojechać do fryzjera. Choć jest to zwyczajna ludzka potrzeba, jego podróż przez miasto będzie miała daleko idące skutki. Nowy Jork jest zakorkowany z powodu wizyty prezydenta, pogrzebu znanego rapera oraz demonstracji przeciw rządom finansowej elity. Odyseja Erica trwa cały dzień i jest przerywana bardziej lub mniej przypadkowymi spotkaniami z pracownikami, kochankami i młodą żoną, z którą niewiele go łączy. Packer to człowiek zdefiniowany przez pieniądze – od drogiego garnituru, przez luksusową limuzynę, aż po wielopokojowy apartament na Manhattanie. Wszystko co go otacza aż ocieka bogactwem, jednak, jak nie trudno się domyślić, Eric to człowiek kompletnie pusty. Jego relacje z otoczeniem niewiele znaczą, tak jak język jakim się posługuje. Zarówno książka DeLillo, jak i wierny jej scenariusz autorstwa Cronenberga, zdominowane są przez dialog, o którym John Updike napisał kiedyś, że „przypomina mowę człowieka po lobotomii”. To nowomowa wyprana z potrzeby wyrażania emocji, gdyż w klaustrofobicznym świecie, którego symbolem jest zamknięta przestrzeń limuzyny Packera, jedyny temat to pieniądz i seksualne popędy.

Kiedy w 2003 roku ukazała się książka DeLillo, nie zrobiła na krytykach większego wrażenia. Doceniono ją dopiero po latach, gdy okazało się, że niejako przepowiedziała kryzys. Sprowadzenie jej jednak tylko do tematyki finansowej byłoby dużym uproszczeniem. Pod wieloma względami, „Cosmopolis” przypomina „Crash” – film Cronenberga z 1996 roku nakręcony na podstawie prozy J.G. Ballarda. Zarówno DeLillo, jak i Ballard, mają podobną wizję przyszłości, w której ludzie szukają emocji i pobudzenia w najdziwniejszych miejscach, często ocierając się o autodestrukcję. Eric Packer żyje w świecie, który usilnie stara się uprościć rzeczywistość zamieniając wszelkie przejawy ludzkich odruchów na mniej wymagający współczesny odpowiednik: handel wymienny na pieniądze, miłość i empatię na seks, rozmowę twarzą w twarz na zdawkową komunikację przez internet. Nie jest to jednak nowe zjawisko, a „Cosmopolis” pokazuje jedynie jeden dzień chaosu, który jest wynikiem wieloletnich przemian. Niektórym może się wydawać, że jest to wizja zbyt pesymistyczna i posunięta do absurdu, ale biorąc pod uwagę, że chociażby w Stanach Zjednoczonych, korporacje mają te same prawa i przywileje co jednostka, spokojnie można wysnuć wniosek, że ta „mała apokalipsa” już miała miejsce, a my jedynie zbieramy jej żniwo.

„Cosmopolis” to pierwszy scenariusz Cronenberga od 13 lat. Reżyser sztywno trzyma się pierwowzoru literackiego, pomijając jedynie nieliczne sceny i zmieniając zakończenie. Nie ma to jednak większego wpływu na wydźwięk opowieści. Co może stwarzać problem, to tempo. W przypadku książki mamy do czynienia z większą ilością dość poetyckich opisów, zwiększających dynamikę historii. W filmie natomiast, musimy przyzwyczaić się nie tylko do klaustrofobicznej przestrzeni limuzyny, w której rozgrywa się większość akcji, ale przede wszystkim do powolnego tempa, które momentami potęguje wrażenie teatralności. Dzięki temu otrzymujemy jednak ciekawy paradoks. Świat, który pędzi na złamanie karku do destrukcji, mimo wielu zdobyczy współczesnej techniki i błyskawicznego rozwoju, staje się coraz nudniejszym miejscem, kształtowanym jedynie przez indeks giełdowy i nowe wynalazki odsuwające ludzi od siebie coraz bardziej. Dlatego też podróż w poszukiwaniu duszy, musi skończyć się dla Erica niepowodzeniem. Jeden dzień to stanowczo za mało, by nauczyć się humanizmu, empatii i ludzkich odruchów. Biblijne nawiązanie do Samsona, który stał się pospolitym człowiekiem po tym jak Dalila ścięła mu włosy, nie ma tutaj tej samej konkluzji. Packer gra na giełdzie przeciw jenowi, choć wie, że straci majątek. Pozbycie się wszystkich pieniędzy, nie jest jednak próbą poszukiwania czegoś nowego , ale raczej wyrzuceniem tego, co nie daje przyjemności. W moim odczuciu, podobny wydźwięk ma również pogoń Erica za jego prześladowcą – byłym pracownikiem, który chce śmierci finansisty. Między tą dwójką bohaterów nie może być płaszczyzny porozumienia, dlatego ślepe dążenie Erica do konfrontacji, nie jest powodowane chęcią poprawy sytuacji drugiego człowieka, ale ostatecznym zwrotem ku autodestrukcji.

Nowy film Cronenberga nie spodoba się wszystkim. To trudny film pod względem percepcyjnym, a na poziomie fabularnym wynaturzony. Kanadyjczykowi udało się jednak wrócić do swoich korzeni i stylu, który wielokrotnie pojawiał się w jego filmach: do specyficznego połączenia przemocy, cielesności i wyrafinowania wizualnego, którego często brakowało w jego ostatnich dziełach. Okazuje się również, że w odpowiedniej roli nawet średniej klasy aktor, taki jak Robert Pattinson, może zabłysnąć. Rola Erica Packera jest skrojona na miarę dla młodego aktora, który był o krok od zostania po wsze czasy Edwardem Cullenem. Obsada „Cosmopolis” jest niczym pierwszoligowa lista płac, ale żadne z tych nazwisk nie zmieni faktu, iż jest to „spektakl jednego aktora”. Nie jest to zarzut w kierunku wykonawców, bo trudno czepiać się Juliette Binoche czy Paula Giamatti – jest to po prostu podyktowane wymogami fabuły. Wspaniałe zdjęcia stałego współpracownika Cronenberga – Petera Suschitzky’ego i wyjątkowo delikatna ścieżka dźwiękowa Howarda Shore’a dopełniają film, który jeszcze długo będzie dyskutowany. Obawiam się jednak, że tak jak w przypadku „Crash” czy „eXistenz”, „Cosmopolis” nie zyska należytego uznania.

 

Dodaj komentarz