„Prometeusz” – recenzja

Prawdopodobnie większość recenzji „Prometeusza”, jakie mieliście okazję przeczytać, miała mniej lub bardziej krytyczny wydźwięk. Prawdopodobnie też większość z nich była zbyt pobłażliwa. Tutaj nic takiego nie będzie miało miejsca.

 

reżyseria: Ridley Scott
schrzaniony scenariusz:  Damon Lindelof, Jon Spaihts
udane zdjęcia: Dariusz Wolski
muzyka: Marc Straitenfeld
obsada: Noomi Rapace, Michael Fassbender, Charlize Theron, Guy Pearce, Idris Elba i inni
produkcja: USA, 2012

Muszę przyznać, że zwlekałem z napisaniem tego tekstu tak długo jak tylko się dało. Czasem nie warto ulegać pierwszemu wrażeniu. Czasem lepiej ochłonąć i podejść do oceny filmu z dystansem. Problem polega na tym, że czas nie działa na korzyść nowego filmu Scotta – z każdym kolejnym dniem moja opinia robi się coraz bardziej negatywna.

„Prometeusz” to fatalne kino. Jest to film na tyle zły, na ile pozwolił na to budżet, osoba reżysera i obsada. Na tyle zły, na ile pozwoliły na to kapitalne zdjęcia Dariusza Wolskiego. Na tyle zły, na ile pozwoliła spektakularna forma, pieczołowitość strony artystycznej i udane efekty wizualne. Mimo profesjonalizmu i starań wszystkich tych ludzi, jedna rzecz pociągnęła całość na dno. Scenariusz.

Dziurawy, popychający postacie do idiotycznych zachowań, traktujący wcześniejsze filmy jedynie jako zbiór rekwizytów, które można sobie wedle własnego widzimisię poustawiać. Skrypt „Prometeusza” jest nie tylko stekiem bzdur, nieudolnie zakamuflowanych próbami filozofowania. To przede wszystkim parada obliczonych na efekciarstwo scen, swoim charakterem kolidująca nie tylko z podstawami naukowymi, ale przede wszystkim zdrowym rozsądkiem.

Olbrzymim problemem są także źle napisane postacie. Nie dość, że brakuje należytego wprowadzenia ich na ekran, to partactwo w stworzeniu wiarygodnych osobowości wydziera z każdego kąta. Czy to przerysowana do granicy autoparodii Vickers (Charlize Theron), teoretycznie pozbawiony uczuć, ale pozwalający sobie na złośliwe dowcipkowanie android David (Michael Fassbender) czy zgraja naukowców-debili, z których każdy mógłby ubiegać się o przyznanie honorowej Nagrody Darwina. Irracjonalne zachowanie jest tu na porządku dziennym i nie dotyczy jedynie ekipy naukowej. Również piloci statku jak i dowódcy ekspedycji dają popis totalnej impertynencji.

W tym miejscu należą się słowa uznania dla obsady, bo mimo fabularnej sieczki, aktorzy starali się o możliwe najlepsze sportretowanie odgrywanych przez siebie postaci. Jednak zgodnie ze starym porzekadłem „tak krawiec kraje, jak mu materiału staje”. Szkoda tylko, że nie starczyło na płaszcz, a jedynie dziurawy podkoszulek.

Suma wszystkich powyższych wad daje wynik najgorszy z możliwych: brak emocji. Wszelkie próby zaangażowania widza w rozgrywające się na ekranie wydarzenia są nieudolne. W efekcie nie obchodzą nas ani losy bohaterów, ani fabularne 'niespodzianki’. To niewybaczalne.

„Prometeusz” to scenariusz klasy B, opakowany w pierwszorzędną oprawę audiowizualną. Film z tej samej półki co „Transformers” czy niedawny „Battleship”. Film, którego nie sposób obronić ani jako s-f, ani jako horroru. Doskonała technicznie forma i żerowanie na znanej filmowej serii to za mało, aby stworzyć udane kino. Wielka szkoda, że ktoś nie uświadomił tego Ridleyowi Scottowi…

Dodaj komentarz