„Beyond the Black Rainbow” – recenzja

Debiut Panosa Cosmatosa to film, który podzieli publiczność. Dla jednych będzie nieprzyswajalnym dziwactwem, dla innych – objawieniem.

reżyseria: Panos Cosmatos

scenariusz:  Panos Cosmatos

zdjęcia: Norm Li

muzyka: Jeremy Shmidt

obsada: Eva Allan, Michael Rogers, Scott Hylands, Marylin Norry, Rondel Reynoldson

produkcja: Kanada / 2011

Panos Cosmatos wykonał podobną akrobację jak kilka lat temu Duncan Jones. W swoim pełnometrażowym debiucie sięgnął w przeszłość kina science-fiction, czerpiąc z nieco już zapomnianych wzorców, zarówno formalnych jak i narracyjnych. Co więcej, w podobny sposób udało mu się to swoiste salto zakończyć – wylądował z filmem znakomitym. Filmem, który będzie się przywoływało w dyskusjach przez długie lata i prawdopodobnie zostanie dziełem kultowym (ba! może już nim jest!).

„Beyond the Black Rainbow” może przywoływać skojarzenia z dokonaniami różnych tuzów kina. Kubrick, Tarkowski, wczesny Lucas – wszystkie nazwiska jakie przychodzą na myśl są nieprzypadkowe, ale trudno tu odnaleźć konkretne, ewidentne inspiracje. Choć Cosmatosowi zdarza się puścić do widza oko, odwołując się bezpośrednio do „THX 1138” czy „Nagiego Lunchu”, to film jako całość bazuje raczej na samej esencji tego, czym kierowali się wyżej wymienieni twórcy. Wszelkie inspiracje wniknęły tu niejako przez osmozę i zostały wymieszane w nową, homogeniczną jakość.

Akcja filmu rozgrywa się w 1983 roku. Choć jest to dokładnie ten świat, który znamy i pamiętamy, to różni się on jednym detalem. W bliżej nieokreślonym miejscu, niejako obok rzeczywistości, działa Instytut Arboria. Placówka, która w zamierzeniu jej twórcy doktora Mercurio Arborii, miała stać się przepustką do samorealizacji i szczęścia. Wywodząc się z charakterystycznej dla lat 60 fascynacji psychonautyką, instytut miał być swoistą oazą. Ale demiurg pogubił się i zawierzył diabłu. A to, co miało być niebem, w niedługim czasie przeistoczyło się w piekło…

Diabłem o któym mowa jest dyrektor instytutu, Barry Nyle. Postać nietuzinkowa. W znakomitej kreacji Michaela Rogersa odnaleźć można dużo więcej niż posępne spojrzenie i charakterystyczny tembr głosu. Barry dusi w sobie pogardę dla ludzi. Psychopatyczny chłód i niezachwianą metodyczność działania przeplata panicznym lękiem przed samym sobą. I nienawidzi. Nienawidzi tak bardzo, jak to tylko możliwe. Boleśnie przekonują się o tym wszyscy pozostali bohaterowie filmu. Nie wyłączając Eleny (Eva Allan) – zagadkowej postaci, której historia zostaje nam ujawniona jedynie w niewielkim fragmencie.

Choć to główna bohaterka, to reżyser pozostawił widzom szerokie pole do interpretacji jej historii. Podobnie jest z innymi elementami filmu – Cosmatos w wywiadach uzasadniał prostotę historii zamiarem stworzenia naczynia, które widzowie mogliby wypełnić własnymi emocjami. A trzeba przyznać, że jest to naczynie nie byle jakie.

„Beyond the Black Rainbow” to przykład filmu, który pochłania swoją formą. Począwszy od hipnotycznej czołówki, aż po napisy końcowe. Sterylne, chłodne, minimalistyczne i geometryczne formy wnętrza instytutu, oświetlone jaskrawą czerwienią, błękitem i turkusem sprawiają wrażenie żywcem wyjętych z klasycznego kina s-f lat 70. Ich forma, w połączeniu ze znakomitą oprawą muzyczną autorstwa Jeremiego Schmidta z formacji Sinoia Caves, tworzy jedną całość, a wybrane sekwencje mogłyby stanowić znakomite wideoklipy same w sobie. Cosmatos zadbał o każdy detal – od kostiumów, poprzez wyposażenie wnętrz i design gadgetów, po bezbłędną stylizację nadnaturalnych wizji. Zresztą możliwie wiele ujęć oparto o praktyczne efekty, sprowadzając ingerencję efektów komputerowych do niezbędnego minimum. Świetnym przykładem jest retrospektywny, narkotyczny trip Barry’ego – będący swoistą kontrą do słynnej hiperprzestrzennej sekwencji z kubrickowskiego „2001”. Choć istota obu wizji jest tożsama (wgląd w człowieczeństwo), to tam mieliśmy do czynienia z ucieczką w przestrzeń kosmosu, tu zaś miejscem eksploracji jest inner space.

Debiut Cosmatosa to film, który jest pięknym, ale trudnym w przyswojeniu dziełem. Odstraszyć może przede wszystkim tempo narracji, wybitnie pozbawione dynamiki. Odstraszyć może też skąpa ilość dialogów (niewiele jest filmów, w trakcie których główna bohaterka nie wymawia ani jednego słowa). Część publiczności może mieć problem zarówno z prostotą historii jak i jej odrobinę dziwnym zakończeniem (które osobiście odebrałem jako urocze, choć niekoniecznie szczęśliwe). Jestem jednak przekonany, że znajdą się tacy, którzy poddadzą się tej wizji i będą oczarowani.

Film prezentowany będzie w ramach cyklu Poza Gatunkiem na festiwalu Transatlantyk 2012:

  • 21 sierpnia, godz. 20:30, Multikino 51
  • 22 sierpnia, godz. 17:30, Multikino 51

Dodaj komentarz