„Sound of my voice” – recenzja

„Sound of my voice” – mimo swoich niedoskonałości – przywrócił mi wiarę w kino niezależne, mądre i nowatorskie.

 

reżyseria: Zal Batmanglij

scenariusz: Zal Batmanglij i Brit Marling

zdjęcia: Rachel Morrison

muzyka: Rostam Batmanglij

obsada: Brit Marling, Christopher Denham, Nicole Vicius, Richard Wharton

produkcja: USA, 2011

 

Samozwańczy dziennikarze – Peter i Lorna – postanawiają zdemaskować niewielką sektę, na której czele stoi Maggie – kobieta, która twierdzi iż przybyła z przyszłości. Mimo oporów wobec ideologii para daje się niejako wciągnąć w ten niewielki krąg ludzi, ślepo wierzących, że „podróżniczka” uchroni ich przed rzekomo zbliżającą się wojną domową i pewną śmiercią. Trudno im się dziwić, gdyż Maggie (grana przez wspaniałą Brit Marling), to osoba eteryczna, tajemnicza, emanująca ciepłem i wrażliwością, ale jednocześnie niebezpieczna i wymagająca. Jej obecność wśród wyznawców, którzy ją czczą, hodują dla niej zdrową żywność, dbają o jej zdrowie, rozsiewa aurę, która zdaje się aż krzyczeć, że oto właśnie, wszyscy ci ludzie znaleźli się na właściwym miejscu, we właściwym czasie, a ich przeznaczeniem jest podążać drogą wyznaczoną przez Maggie. W jej filozofii nie ma obrazów apokalipsy, ale jest całe mnóstwo teorii zaczerpniętych z tekstów New Age skrzyżowanych z psychoanalizą. Dla sceptyka to dość niegroźny pakiet truizmów, mówiących o potrzebie zmian, przewartościowaniu priorytetów życiowych, konieczności zwrócenia się w stronę czystego życia. Problem jednak w tym, że ani Peter, ani Lorna, nie są psychicznie przygotowani na spotkanie z tak charyzmatyczną osobą jak Maggie. On cierpi na syndrom porzucenia, ona ma za sobą młodość zniszczoną przez imprezy, narkotyki, a potem lata terapii. Oboje są zatem łatwą zdobyczą dla sekty.

Jako film o sekcie, „Sound of my voice” nie ma większej wartości. Nie mówi nic nowego i nie wychodzi poza ramy wielu filmów podejmujących ten temat. Mówienie o nim jako o filmie science fiction to również olbrzymie nadużycie, gdyż oprócz niesprawdzonej teorii o podróży w czasie, nie ma tu żadnych elementów tego gatunku. Film Batmanglija jest jednak interesujący z całkiem innego powodu. Ten dość nietypowy thriller podejmuje temat wiary i wpływu jaki mamy na innych. Jak wiele jest w stanie osiągnąć przekonująca i charyzmatyczna osoba w kontaktach z drugim człowiekiem. Niektórzy będą upatrywali tutaj komentarza na temat religii i jej wpływu na masy, ale w mojej opinii, „Sound…” jest traktatem bardziej ludzkim, mówiącym o głębi relacji międzyludzkich, o tym jakie piętno wywiera na nas przeszłość i o potrzebie posiadania „przewodnika”, kogoś kto pokaże nam właściwą drogę w życiu, lub przynajmniej będzie w stanie wesprzeć nas w dążeniu do obranego celu. Zagadka dotycząca przeszłości Maggie nie zostaje rozwiązana, dzięki czemu otwarte zakończenie daje możliwość różnorodnych interpretacji. Od tego, w którą z nich chcemy uwierzyć, zależy ocena filmu i jego klasyfikacja, jako dość przeciętny, choć zagadkowy thriller, czy oryginalny dramat z metafizycznym przesłaniem.

„Sound of my voice” to wyjątkowy produkt na niezależnej scenie filmowej. Brit Marling i Zal Batmanglij stworzyli dzieło, które ma nie tylko ciekawy scenariusz, ale również jest świetnie zagrane i wyreżyserowane. Osobiście mam problem z niektórymi kwestiami i podejrzewam, że miejscami filozoficzny dialog ma przysłonić pewne braki fabularne, jednak jedno jest pewne: to są nazwiska twórców, których karierę trzeba śledzić. Marling, Batmanglij i znany już chyba wszystkim Mike Cahill, to trójka niezwykle utalentowanych ludzi. Na takie filmy jak „Another Earth„, czy właśnie „Sound of my voice” warto czekać, bez względu na to, czy „kupujemy je” z całym dobrodziejstwem inwentarza, czy nie. Wprowadzają one bowiem cudowne urozmaicenie do zdominowanego przez mumblecore i poverty-porn amerykańskiego kina offowego.

Dodaj komentarz