Arrival (Nowy Początek) – recenzja

Film, który swoją jakością przebija literacki pierwowzór?

W dwunastu losowych lokalizacjach na Ziemi pojawiają się statki obcych. Ogromne, obłe, masywne monolity wiszą kilkanaście metrów nad powierzchnią, skrywając w sobie tajemnicę, jaką przynoszą ze sobą przybysze…

Historia twojego życia, na której opiera się Arrival, to przykład pierwszorzędnie napisanej science-fiction – a jak to często bywa z tego typu dziełami, prawie nieprzekładalnej na język kinowy. Jednak to nie powstrzymało Denisa Villeneuve (PogorzeliskoSicario) przed próbą przeniesienia tej oryginalnej i niełatwej historii na ekran. Efektem jego wysiłków jest obraz, który wyciągnął z prozy Teda Chianga samą esencję, ignorując wszystkie zbędne elementy. Film, który swoją jakością przyćmiewa literacki oryginał.

Tam, gdzie Chiang zapędzał się w eksploracji przedstawionych idei, Villeneuve jedynie delikatnie zaznacza temat – próbę zmierzenia się z problemem pozostawiając widzom. Tam, gdzie w pierwowzorze zabrakło dramaturgii, serwowane są jedne z najpiękniej przedstawionych scen w tegorocznym kinie. Arrival to po prostu druga, wypolerowana, piękniejsza wersja tej samej opowieści.

Tym co wyróżnia Arrival jest również spojrzenie na temat pierwszego kontaktu. Literatura już dawno zerwała z homocentryzmem i próbami sprowadzania obcych do roli innego człowieka czy bóstwa. Autorzy tacy jak Chiang, czy chociażby Watts prezentują inną optykę – pełną pokory przed faktem, że być może nigdy nie zrozumiemy naszych braci w rozumie. Nie dlatego, że są od nas mądrzejsi, ale dlatego, że jesteśmy po prostu inni. I o tym również traktuje ta historia.

the-arrival_nowy-poczatek_01

Historia jednak nie może istnieć bez bohaterów: a tychże w obrazie Villeneueva mamy dwoje. Pierwszym jest dr Loiuse Banks – poliglotka i językoznawca, zwerbowana przez amerykański rząd w celu podjęcia próby komunikacji z obcymi. Poznajemy nie tylko kulisy jej interakcji z przybyszami, ale również wydarzenia na pozór nie mające bezpośredniego związku z głównym wątkiem filmu. Jej opowieść stanowi nie tylko spoiwo dla fabuły, ale także swego rodzaju empatyczną ilustrację dla przemian, jaką przynoszą ze swoją wizytą obcy.

Drugim bohaterem jest… muzyka. Ścieżka dźwiękowa, którą przygotował Jóhann Jóhannsson, to magiczny amalgamat pianina, przetworzonych wokali, analogowej elektroniki i setek innych, zagadkowych dźwięków. Rzecz wyjątkowa, znakomicie korespondująca z równie dopracowaną, pełną przemyślanych ujęć, stroną wizualną filmu.

Jóhannsson będzie współpracował z Villeneuevem przy kolejnym jego filmie – zapowiedzianym na przyszły rok Blade Runner 2049. Jeśli obaj utrzymają formę, jaką pokazali w Arrival, to możemy spodziewać się rzeczy wielkiej. 

Dodaj komentarz