London Film Festival 2018 – recenzje

 

Upadli gliniarze i black metal czyli co słonko widziało w trakcie tegorocznego festiwalu.

Mandy (reż Panos Cosmatos)

mandy-7

Zaprawdę lamentujcie Ci którzy nie widzieliście „Mandy” na dużym ekranie! Takie filmy tylko w kinie, choć trochę się bałam ze ten cały hype sprawi, iż się mocno zawiodę na nowym Cosmatosie i zbyt wielkie oczekiwania zrobią swoje. Tymczasem od pierwszego ziarnistego kadru i King Crimson w głośnikach weszłam całą swoją czarną duszą w tę historię – co jest sporym zaskoczeniem, gdyż „Beyond the Black Rainbow” wyłączyłam po 40 minutach.  A może i nie jest, ponieważ nowy film Cosmatosa upakowany jest wszystkim co mnie w kinie kręci. „Mandy” to obraz pełen odniesień, nostalgicznych nawiązań i po prostu zbiór rzeczy obok, których nie umiem przejść obojętnie. Krwawy horror, kino zemsty, fantasmagoryczny klimat, szalony kult, muzyka Johanssona.  Cosmatos w jednym z wywiadów powiedział, iż praca nad „Mandy” była dla niego niczym powrót do czasów kiedy w dzieciństwie podziwiał okładki dziwacznych horrorów, których nie wolno mu było oglądać i oczami wyobraźni budował do nich historie. Skojarzyło mi się to trochę z moim dzieciństwem i chwilami, gdy zakradałam się do pokoju brata zapalonego metalowca i zerkałam na okładki kaset wyobrażając sobie dziwaczne rzeczy (obwolut Cannibal Corpse nigdy się nie zapomina!). „Mandy” to film złożony głównie właśnie z obrazów, zaserwowanych w formie narkotycznego zwidu lub też sennego delirium. Treści tam niewiele a sama fabuła jest mocno szczątkowa i w sumie tendencyjna. Jednak mi to absolutnie nie przeszkadzało, bo tu liczą się emocje i te dopieszczone wizualnie kadry. No i podróż w jaką  po swojej szalonej i bogatej wyobraźni zabiera nas reżyser. Jedni dadzą się porwać tej wizji, inni odejdą zniesmaczeni. Ja z pewnością należę już do kultu wyznawców „Mandy”.

 

The Guilty (reż Gustav Moller)

The-Guilty

Filmów takich jak „The Guilty” powstało niewiele i gdy pojawia coś z tego „gatunku” to ochoczo sprawdzam. Po „Phone Booth”, „Buried” czy „Locke” swoją cegiełkę do tego małego filmowego domku dorzucili tym razem Skandynawowie. Film dzieje się w czasie rzeczywistym, w jednej lokacji i opiera się jedynie na rozmowach telefonicznych dyspozytora centrali alarmowej i jego gorączkowych próbach odnalezienia uprowadzonej kobiety. Główny bohater, zawieszony w czynnościach policjant zostaje karnie przydzielony do wspomnianej centrali i przed końcem zmiany odbiera telefon będący początkiem historii, w której emocje i napięcie będą sięgać zenitu. Reżyserowi udała się naprawdę trudna sztuka, bo opowiedział na pozór prostą historię, która wraz z rozwojem akcji odsłania kolejne, zaskakujące warstwy, umiejętnie angażując widza i rzadko pozwalając mu odetchnąć. Przez 90 minut, reżyser uzbrojony jedynie w mikro narzędzia, takie jak najazdy kamery na twarz głównego aktora (plus kilku szerszych ujęć) i rozmowy z niewidzialnymi uczestnikami dramatu po drugiej stronie kabla, sprawnie buduje bardzo makro emocjonalny film. Spora w tym zasługa Jacoba Cedergena bo to on niesie cały film. Jego postać przechodzi niezłą gehennę w trakcie tej historii, ale także i przemianę bo „The Guilty” to obraz również o odkupieniu. Ciężko mi opisać ten film bez zdradzania za dużo, więc radzę przekonać się na własnej skórze. W Polsce film wejdzie do kin 9 listopada, tak więc gorąco zachęcam do wybrania się do kina! ”The Guilty” to świetny debiut i jeden z lepszych tytułów jakie widziałam w tym roku.

Destroyer (reż Karym Kusama)

destroyer-nicole-kidman

Gdyby głównym bohaterem nowego filmu Karym Kusamy był facet to „Destroyer” dostałby dość szybko łatkę mocno wyświechtanego fabularnie thrillera. Pójście w kobietę w roli głównej niejako ratuje ten film. Jego protagonistka to postać, którą rzadko widuje się w kinie. Jest nieprzyjemna, wewnętrznie wyniszczona, pełna gniewu i goryczy. O takich osobach często mówi się, iż przegrały życie. Oczywiście im dalej zagłębiamy się w fabułę i im częściej główna postać sięga pamięcią wstecz, tym bardziej jasne staje się czemu jest jaka jest. „Destroyer” to poprawny thriller o zemście i odkupieniu ze świetną rolą Nicole Kidman i epilogiem, który jest za długi i pasowałby do zupełnie innego filmu. Kidmanówna grająca tak mocno odstającą od swojego wizerunku postać (aktorskiego i oczywiście fizycznego) to największy wabik tej produkcji. Na uwagę zasługuje tez Bradley Withford bo od czasu „Cabin in the Woods” wyśmienicie czuje się w rolach szubrawców. Kusama nakręciła intrygujący thriller z ciekawa bohaterką, ale to „The Invitation” pozostaje jej najlepszym osiągnięciem.

 

Suspiria (reż Luca Guadagnino)

suspiria_tilda

Czarownice Guadagnino nie rzuciły na mnie swojego uroku. Liczyłam, iż to będzie najlepszy seans tegorocznego festiwalu, jednak magia filmu słabo na mnie zadziałała. Mam wrażenie że nową „Suspirię” zgubiła ambicja. Ambicja bycia czymś więcej niż horrorem, bo upakowano tam tyle, iż film poległ pod ilością swojej treści (metafizycznej, społecznej, politycznej, historycznej, ech można długo wymieniać). Co więcej narracyjnie czuć tam lekki chaos, momentami wręcz bałagan. Filmowi nie służy też czas trwania. 153 minuty skutecznie zabiły suspens i horror (owszem, jest tam kilka świetnie nakręconych momentów, których zwieńczeniem jest cudnie porypany finał, ale nie jest ani tak prowokująco ani niepokojąco jak chcą nam to sprzedać niektórzy krytycy). Historia podzielona jest na sześć rozdziałów i finał, przez co cały film okropnie się wlecze – miałam wrażenie, iż wątek Jozefa Klemperera jest jedynie pretekstem do tego żeby Tilda mogła zagrać faceta (i to nie jest jej jedyna ukryta rola!) bo fabularnie niewiele wnosi do i tak już mocno zapchanej intrygi. Na pewno świetne są tam aktorki, choć mnie najbardziej uwiodły te starsze, z drugiego planu – wiekowe wiedźmy z których każda jest unikalna i na swój sposób interesująca. Sekwencje taneczne, kostiumy i muzyka Thoma Yorke’a to kolejny element ożywiający ową produkcje. Doceniam to że Guadagnino poszedł w tak radykalną od oryginału wersje i stworzył zupełnie nowy twór. Jednak mnie ten film niestety bardziej wymęczył niż podniecił. „Suspiria” bez wątpienia jest produkcją, która będzie dzielić. Dzielić na tych, dla których ten artystycznie ostentacyjny film będzie skarbnicą ukrytych znaczeń, odniesień i metafor jak i źródłem niekończących się dyskusji na forach filmowych jak i na tych, dla których „Suspiria” to film mocno przeintelektualizowany, silący się na „głębie”, za długi  i po prostu okropnie pretensjonalny.

 

Dragged Across Concrete (reż S.Craig Zahler)

dac1

Pomimo słowa „wlec” w tytule, nic mi się tam nie wlekło i mogłabym jeszcze spokojnie spędzić dodatkową godzinę rozkoszując się nowym filmem S.Craiga Zahlera ( i każdy kto jest fanem nie tylko Zahlera, ale choćby „Breaking Bad” czy „Better Call Saul” absolutnie nie powinien narzekać na tempo). W przeciwieństwie do takiej „Suspirii” gdzie spora część tych dwóch i pół godzin była boleśnie odczuwalna nie tylko dla moich pośladków, dwie godziny i czterdzieści minut „DAC” były niesamowicie angażujące nie tylko przez (po raz kolejny) wyśmienite dialogi, ale umiejętnie rozpisaną opowieść (owszem jest prościutka, ale kina Zahlera nikt nie ogląda dla zawiłości fabularnych) popychaną przez mocno frapujące postacie. To nie jest film dla każdego – jedni odpadną właśnie przez zbyt powolne tempo narracji a drudzy być może przez mocno niepoprawne politycznie teksty i zachowania (zarzuty, iż film gloryfikuje rasizm to jakieś nieporozumienie i okropnie leniwa nadinterpretacja). Zahler stworzył  bohaterów z krwi i kości, którzy mówią i zachowują się w pewien określony sposób wynikający z ich charakteru, doświadczeń czy też okoliczności  i nie musimy ich wcale lubić! Reżyser nie stara się nam przypodobać, ale za to poświęca sporo czasu na to by ukazać motywacje swoich postaci i daje nam czas abyśmy zdecydowali komu (jeśli w ogóle!) chcemy kibicować. Co ciekawe w filmie prawie wcale nie ma muzyki (są tylko piosenki) bo reżyser za wszelką cenę unika emocjonalnego szantażu lub podświadomego ukierunkowania w jaki sposób mamy odbierać poszczególne sceny. Angaż Mela Gibsona to mocno  odważna decyzja, pokazująca iż Zahler lubi iść pod prąd. Jako człowiek, Gibson jest mocno problematyczny i ci bardziej liberalni krytycy będą pewnie się tego czepiać  w kontekście postaci jaka gra. Sama mam z nim problem. Warto jednak zauważyć, że Gibson-aktor to facet o nadal niesamowitej ekranowej prezencji i charyzmie. Dominuje w każdej scenie (sorry Vince!) i cholernie ciężko z nim nie sympatyzować . Jego Ridgeman to cudownie napisana i zagrana postać: stary policyjny dinozaur, totalnie zagubiony w rzeczywistości gdzie liczy się najpierw wizerunek a potem wynik. Gdyby bohaterowie filmów Dona Siegela się zestarzeli to ich odbiciem byłoby właśnie zmęczone oblicze Ridgemana. Objawieniem filmu jest też Tory Kittles, gdyż dzielnie dotrzymuje aktorskiego kroku Vaughowi i Gibsonowi. „DAC” to także spory ukłon reżysera w kierunku swojego debiutu. Tak jak „Bone Tomahawk”, jego nowy film to aktorska pracą zbiorowa – mamy kilka postaci i kilka punktów widzenia a przemoc pojawia się w nim rzadko (to chyba najmniej brutalny film w jego karierze!). Reżyser małymi i dobrze przemyślanymi krokami prowadzi nas do finału. gdzie chwyta nas za gardło w iście neowesternowym stylu. Co więcej, Zahler kręcąc historię o policjantach i złodziejach po trosze bawi się w dekonstrukcje tego gatunku, jednocześnie nawiązując do klasycznym pozycji tego kina. W wielkim skrócie, „DAC” to taka „Gorączka” ale zamiast Michaela Manna na reżyserskim stołku, mamy nieposkromionego Sama Peckinpaha.

PS. Scena z jedzeniem kanapki! Najlepszy moment całego filmu!

 

Lords of Chaos (reż Jonas Akerlund)

Jack Kilmer, Jonathan Barnwell, Rory Culkin and Anthony De La Torre appear in Lords of Chaos by Jonas Åkerlund, an official selection of the Midnight program at the 2018 Sundance Film Festival. Courtesy of Sundance Institute. All photos are copyrighted and may be used by press only for the purpose of news or editorial coverage of Sundance Institute programs. Photos must be accompanied by a credit to the photographer and/or 'Courtesy of Sundance Institute.' Unauthorized use, alteration, reproduction or sale of logos and/or photos is strictly prohibited.

Obok „Dragged Across Concrete”, filmem, który będzie budził pewne kontrowersje może okazać się „Lords of Chaos”. Historia norweskiego black metalu i tragedii, która zdefiniowała ten ruch na lata zaserwowana jest w sposób mocno kuriozalny a momentami nawet problematyczny. Fajnie że Akerlund nie podchodzi do tej subkultury na kolanach, ale raczej wyśmiewa jej pozerstwo i te całe bycie „TRUE”. W wielkim skrócie, „Lords of Chaos” to studium pozerstwa doprowadzonego do granicy tragicznego absurdu (morderstwa) na skutek przerostu ego i rywalizacji dwóch najważniejszych postaci tej filmowej groteski (w filmie jest tyle samo humoru co czystego horroru!). Na początku pojawia się napis, iż przedstawiona historia oparta jest na prawdzie i kłamstwach. To drugie trzeba mieć na uwadze, ponieważ reżyser dość swobodnie podchodzi do pewnych faktów i postaci, ale z drugiej strony w ciągu 25 lat od tej tragedii narosło tyle opowieści, iż chyba ciężko się połapać czyja wersja jest prawdziwa i co tak naprawdę zaszło? Euronymus został tutaj mianowany jawnym protagonistą przez co jego ekranowa osobowość jest mocno wybielona i mi to trochę przeszkadzało. W filmie czuć tez straszny pośpiech – jakby reżyser w trakcie kręcenia trzymał się kurczowo kartki z wypunktowanymi wydarzeniami, które musiał koniecznie „odhaczyć”. Niektóre wątki pokazane są niezwykle skrótowo, choćby podejście do historii Fausta (oglądanie horrorów = mordercze instynkty). Akerlundowi także ciężko uciec od swojej teledyskowej przeszłości bo są w filmie sceny przeładowane tą estetyką. Uważam też, że angaż Emory Cohena do roli Varga jest okropnie nietrafiony, ale za to Jack Kilmer jako Dead to strzał w dziesiątkę. Akerlund sprytnie odtwarza ikoniczne zdjęcia Mayhem i czasami ciężko się połapać, czy to oryginał czy kopia a sceny palenia kościołów przedstawia w sposób mocno hipnotyzujący. W finale zaś nie szczędzi ciosów (dosłownie i w przenośni!) i scena ta jest naprawdę wstrząsająca (utwór Dead Can Dance z głośników jeszcze to niesamowicie potęguje). „Lords of Chaos” to film mocno nierówny i nie pozbawiony wad – to raczej taka zachęta aby po napisach końcowych samemu zagłębić się w historię, którą próbuje przedstawić nam reżyser. Fani „prawdziwego black metalu” pewnie będą kręcić nosem, ja wyszłam z seansu w sumie bardziej zadowolona niż zniesmaczona bo lubię oglądać filmy o subkulturach.

 

 

Dodaj komentarz