Splat! Film Festival 4 – relacja

Splat1

Splat Film Festival był zakorzeniony w mojej świadomości bodajże od drugiej edycji, ale dopiero teraz było mi dane odwiedzić Lublin po raz pierwszy i – uprzedzając nieco fakty – najprawdopodobniej nie ostatni, gdyż dobór filmów, ich poziom i różnorodność naprawdę nie pozostawiały wiele do życzenia. Ludzie stojący za imprezą znają się na swojej robocie, bez dwóch zdań.

Oglądałem zdecydowaną większość prezentowanych filmów. Odpuściłem raptem kilka pozycji – kiedyś trzeba się napić piwa – w tym Tromę, z którą jakoś nigdy nie było mi po drodze. Dlatego też nie będę produkował tu rozbudowanych i analitycznych recenzji, bo nie wyrobiłbym się z tym do końca roku, lecz w kilku krótkich, żołnierskich słowach opowiem co też się tam w Lublinie wydarzyło. Od razu mówię, że czasem będzie poważnie, czasem niekoniecznie.

Zaczęli od „The Wind” (reż. Emma Tammi). Poniedziałek, godzina 19.00, Sala Widowiskowa Centrum Kultury w Lublinie, kilkadziesiąt osób na widowni. Frekwencja na całym festiwalu była, rzekłbym, taka sobie, średnio ok. 20-25 osób na film. Mnie to akurat pasowało, aczkolwiek nie wiem jak to się przekładało na kwestię „biznesową”, podejrzewam, że nieszczególnie. Jeśli chodzi o sam film mogło początkowo się wydawać, iż będzie to kolejny przedstawiciel coraz ostatnio popularniejszego gatunku „feministycznego” westernu jak choćby „Jane’s Got A Gun” czy jeden z moich ulubionych filmów ostatnich lat, „The Keeping Room”. Westernu zainfekowanego horrorem rzecz jasna, ale jak się później okazało, ten kobiecy wątek, choć istotny, nie okazał się tu kluczowy. A sam „The Wind” meandruje pomiędzy nadnaturalną grozą a inspiracją wczesnym Polańskim (w sensie „Wstręt”, ale i odrobina „Dziecka Rosemary” się tu znajdzie), aby ostatecznie… nie, tego oczywiście nie zdradzę. Klimat zagrożenia Tammi buduje konkretnie, choć standardowymi środkami: skrzypy, stukoty, okazjonalny jump-scare. Fajne też są odgłosy Natury, wzbudzające zagrożenie prawie jak w Blackwoodowskich „Wierzbach”. Tak czy inaczej, choć produkcja ta ubrana jest w szaty westernu, wraz z całym dobrodziejstwem estetycznego inwentarza, myślę, że gdyby poprzestawiać nieco akcenty to tu, to tam, mogłoby się to rozgrywać w jakimkolwiek czasie i miejscu. Pod warunkiem, że byłoby one skrajnie odludne, ma się rozumieć.

Później była „Suspiria”, ta oryginalna od Argento, prezentowana w 4K. „Suspiria” to „Suspiria”, nie ma co się rozpisywać, bo film to przemaglowany od każdej strony i na wylot. W tej wersji było to doświadczenie jeszcze bardziej orgiastyczne niż zwykle. Top topów, 10/10 i tak dalej, i tak dalej.

Pierwszym długim metrażem, który widziałem we wtorek było „Piercing” (reż. Nicolas Pesce). Trochę inspirowany giallo, owszem, ale w całym tym balansowaniu na granicy transgresji nie sposób nie zauważyć też inspiracji wczesnym Ferrarą. Sam film okazał się niezły, choć nie rewelacyjny. Jak obiecywano w opisie, przy swym niewątpliwym mentalnym pojebaństwie, był to jednak obraz zmysłowy i całkiem momentami zabawny, choć w dalszej części stracił nieco impet, pojawiły się wtręty psychoanalityczno – surrealne, być może nieodzowne, ale ostatecznie raczej zamulające. Jak wiecie, to ekranizacja powieści Murakamiego (tego ciekawszego, czyli Ryu), zatem znając „Audition” Miikego poczujecie się jak w domu. Poza tym fajnie oglądać Chrisa Abbotta, aktora o twarzy zbitego szczeniaczka, w kolejnej niezłej roli, choćby po „Sweet Virginia” czy „The Sinner”, a stylizowana trochę na Mię Farrow Mia (a to ci zbieg okoliczności) Wasikowska dzielnie mu partneruje. Zwracam też uwagę na muzykę, również przywodzącą na myśl giallo, z bezpośrednimi nawiązaniami do Goblinów, bodajże z „Tenebrae” i „Profondo Rosso”. Nie jestem pewien czy nie były to nawet ich oryginalne wykonania (dawno nie oglądałem obu filmów). Warto też wspomnieć o scenach „plenerowych”, które nie były w rzeczywistości kręcona na zewnątrz a okazały się studyjnymi makietkami podkreślającymi umowność czasu i miejsca akcji.

piercing

Wieczór zamknęła „Hagazussa” (reż. Lukas Feigelfeld), jeden z najjaśniejszych przykładów popularnego ostatnio gatunku folk art horroru. Fajnie, że ten nurt wchodzi na festiwalowe salony („The VVitch, „November”), bo jest w tej niszy jeszcze bardzo wiele do opowiedzenia. Bazująca na alpejskiej mitologii „Hagazussa” jest jak płyta darkambientowa – doznanie to intensyfikuje ścieżka dźwiękowa oparta na wydobywanych z ludowych instrumentów dronach. Jeśli nie poczujesz klimatu od razu, prawdopodobnie znudzi niemiłosiernie, jeśli jednak ci się to uda, „Hagazussa” pochłonie do reszty. Można tu dostrzec paralele z „The Wind”, to po raz kolejny produkcja o żyjącej w odosobnieniu kobiecie i jej psychozach. Choć tym razem zmaga się też ona z zupełnie przyziemnym zagrożeniem, czyli drugim człowiekiem. Ja to kupuję.

Następnego dnia widziałem tylko jeden film, „Diamantino” (reż. Gabriel Abrantes, Daniel Schmidt). Rany boskie, czegóż tu nie było: futbol, klonowanie, uchodźcy, rosnąca popularność ruchów nacjonalistycznych, puszyste szczeniaczki… a w centrum tego Diamantino, ewidentnie wzorowany na CR7 (ciekawe czy Cristiano polubiłby ten film). Facet najlepszy w swoim fachu, czyli graniu w piłkę, obrzydliwie wręcz bogaty a przy tym rozczulająco wręcz prostolinijny i na tym kontraście zbudowana jest większość zabawnych sytuacji. Bo film to rzeczywiście śmieszny i tak zwyczajnie fajny.

Czwartek otworzyła „Biurowa Rebelia” (reż. Lin Oeding), kolejny po „Mayhem” i „The Belko Experiment” korposlasher. tego drugiego nie oglądałem, natomiast od „Mayhem” (u nas „Korpo”) podobało mi się bardziej. Jakieś to było dziksze i bardziej bezpretensjonalne, głównego bohatera też polubiłem, podczas gdy żywotrupiego Glenna niekoniecznie, a w kwestii dziewczyn jestem team Levy. Choć z Samarą Weaving też bym się w sumie umówił.

Potrzebuję jeszcze nieco czasu aby stwierdzić to z całą stanowczością, ale „Tygrysy Się Nie Boją” (reż. Issa López) to chyba najlepszy film festiwalu. Film sprawdza się właściwie na każdym poziomie, zarówno dramatu o meksykańskich gangach, filmu o dziecięcej przyjaźni, realizmu magicznego i horroru, choć tego ostatniego znajdujemy tu relatywnie niewiele. Nie dziwię się, że Tygrysy aż tak przypadły do gustu del Toro, bo to jest właśnie jego styl, bajkowo-realistyczny, choć w tym przypadku nie rozbuchany wizualnie aż tak jak „Labirynt Fauna” chociażby. Nie da się ukryć, że w tej konwencji Latynosi są prawdopodobnie najlepsi – oprócz del Toro przypomina mi się chociażby znakomity, choć niedoceniony „El Bosc”. „Tygrysy” z tych wszystkich filmów są chyba jednak najbrutalniejsze (i nie mówię tu o stricte wizualnej przemocy) i najbardziej tragiczne, dobitnie mówiące, że największy horror czai się tu i teraz a najstraszniejszym potworem jest człowiek.

Po takiej dawce emocji niezbędna była chwila rozrywki i relaksu, i ostatnia produkcja Quentina Dupieux zapewniła mi jedno i drugie w ilości optymalnej. Podobała mi się „Mordercza Opona”, we „Wrong” Dupieux był jak do tej pory najbardziej efektywny, natomiast zarówno we „Wrong Cops” jak i w „Reality” jak na mój gust odjechał za bardzo i tymi produkcjami byłem nieco zmęczony i rozczarowany. Tym bardziej cieszy powrót drugiego najlepszego reżysera o imieniu Quentin do bardzo wysokiej formy, bo „Mam Cię Na Oku” to piękny teatr (!) absurdu, taka „Czysta Formalność” doprowadzona do jego granic, a przy tym cała konstrukcja w swoich nonsensownych ramach zachowuje wewnętrzny sens. Kupa świetnej zabawy.

„Summer of 84” (reż. François Simard, Anouk Whissell, Yoann-Karl Whissell) rozpoczęło filmowy piątek. Film to bazujący, żeby nie powiedzieć „żerujący” na ejtisowej nostalgii, co mi nie przeszkadza. Wciąż to łykam, i chyba do osiągnięcia masy krytycznej jeszcze trochę czasu i filmów pozostało. Reżyserska trójca nie wnosi tu niczego nowego, nie liczcie na żaden postmodernizm (całe szczęście), bo to rzecz zbudowana zgodnie z regułami ustanowionymi te 30-40 lat temu przez filmy typu „Goonies”, choć w kluczowych niuansach podporządkowana współczesnemu widzowi. Nawiasem mówiąc, powiem Wam, że oglądałem jakiś czas temu „Goonies” po raz pierwszy od wielu wielu lat i… no ciężko było. Zestarzał się ten film dość nieprzyjemnie. W „Summer of 84” mamy niby to samo, sympatycznych bohaterów, nieskomplikowaną fabułę, spoko dialogi, synthową muzę i masę odniesień do tamtych lat, ale ogląda się to niesamowicie przyjemnie. Może przeciągnęli to nieco wrzucając jakby kilka zakończeń, w tym jedno z gatunku tych, kiedy masz wrażenie, że bohater w każdej sekundzie zlany potem zbudzi się z koszmaru, ale nie zmienia to ogólnej wysokiej oceny filmu.

s84

Tunezyjska „Dachra” (reż. Abdelhamid Bouchnak) anonsowana była jako jeden z najstraszniejszych filmów festiwalu. I coś w tym jest. To chyba pierwszy tunezyjski film jaki w życiu widziałem i od razu kopnął w ryja tak, że trochę czasu upłynęło zanim ochłonąłem. Jasne, reżyseria chwilami kulała, także kwestia niektórych zachowań bohaterów pozostawiała nieco do życzenia, ale klimat północnoafrykańskiej grozy wraz z patronującym całości duchem oryginalnej „Teksańskiej Masakry Piłą Mechaniczną” absolutnie zrobił swoje. „Dachra” sporo też czerpie z estetyki found footage, i to nie tylko dlatego, że w głównej roli występuje młoda ekipa filmowa. To oczywiście nie jest żadne found footage, czasami miałem jednak wrażenie, że to taki film, tyle że z perspektywy trzeciej osoby, a że w przeciwieństwie do większości fanów horroru dobre ff wciąż łykam jak pelikan, „Dachrę” przyjąłem z otwartymi ramionami i dałem się jej przestraszyć jak dziecko. Bardzo dobry film.

A jakby mi było mało, na deser twórcy dołożyli mi znakomitym neo-giallo „Knife + Heart” (reż. Yann Gonzalez). To film rozgrywający się w paryskim środowisku twórców podziemnego gejowskiego porno, gdzie dochodzi do morderstw dokonywanych za pomocą noża, ukrytego zresztą w dildo. Tak, film zahacza momentami o pastisz, ale częściej bywa zaskakująco liryczny i zwyczajnie ujmujący estetyką. Na początku myślałem, że „Knife + Heart” będzie podejmował dialog z kapitalnym „Cruising” Friedkina, albo może znowu ze wspomnianym wcześniej Abelem Ferrarą, ale nic z tych rzeczy, Gonzalez szybko wskakuje na tor europejskiej tradycji mrocznego kryminału o subtelnie nieziemskiej atmosferze i nie opuszcza go aż do końca. Formalnie film to wspaniały, nie kopiujący estetyki lat siedemdziesiątych, ale będący w tej estetyce kompletnie zanurzony. Jeden z moich ulubionych filmów całej imprezy. Muszę gdzieś dorwać soundtrack M83. Genialny był.

https://www.youtube.com/watch?v=p3D4Pm_4sQo

A w sobotę przyszło przesilenie. Animowany „Wilczy Dom” udowodnił, że co dobre na szorta, niekoniecznie musi sprawdzić się w pełnym metrażu. Ciekawa forma, na pewno włożono sporo wysiłku w produkcję tego filmu, ale osobiście zmęczył mnie on i wynudził. Aczkolwiek nigdy nie szalałem za tego typu kinem, wszelkiego typu Svankmajery czy inni bracia Quay to nie moja bajka, więc jeśli te nazwiska powodują u Was szybsze bicie serduszka, myślę, że można spróbować także z „Wilczym Domem”. Dodam tylko, że film stylizowany jest na propagandówkę stworzoną przez Colonia Dignidad, sektę założoną przez niemieckich imigrantów w Chile. Mnie w tej tematyce bardziej jednak podeszła „Colonia” z Danielem Bruhlem i Michaelem Nyqvistem. Polecam przy okazji.

Także z „Luz” (reż. Tilman Singer) mam problem, bo w teorii wszystko się zgadza, zauważalne są inspiracje wczesnym von Trierem, Żuławskim, może odrobinę Lynchem i Schlondorffem (gdzieś mi tam wybrzmiewały echa „Utraconej Cześci Katarzyny Blum”), ale całość – podobnie jak wyżej – choć intrygowała formą, ostatecznie znudziła i nieco zirytowała pretensjonalnością. Przykład: na początku pojawia się bluźniercza wersja „Ojcze Nasz…”. Potem twórcy tak się nią zachłysnęli, że każą ją powtarzać chyba jeszcze z dziesięć razy. Taniocha.

luz

„Relaxer” zaczyna się trochę jak kino Kevina Smitha, następnie jeszcze bardziej nerdowieje jednocześnie obiecując coś naprawdę fajnego, zwłaszcza dla miłośnika gier video, gdyż podstawowym wątkiem fabuły jest wyzwanie głównego bohatera, że przejdzie mityczny poziom 256 w Pac-manie. Im dalej w las tym robi się bardziej dziwacznie i onirycznie, wątek wyzwania schodzi na drugi plan, a końcówka to już zupełnie przywiodła mi na myśl rosyjskie postapo w stylu „Listów Martwego Człowieka” choć nie tak poważnie i filozoficznie. Ciekawe doświadczenie, choć skłamałbym twierdząc, że mam ochotę na powtórkę.

A potem zeszła się banda metaluchów na, jak się okazało, najbardziej oblegany seans festiwalu, czyli „Lords Of Chaos” (reż. Jonas Åkerlund). Jeżeli jesteście fanami Mayhem bądź Burzum na pewno wiecie o co chodzi. Ja śledzę wieści o tym filmie właściwie od zarania dziejów. Jakoś na początku tej dekady jarałem się jak norweskie kościoły na wieść, że reżyserem ma być nie kto inny jak Sion Sono, gdyż w jego interpretacji mogło wyjść dzieło nieomal epokowe. Byłem nawet w kontakcie z pierwszym scenarzystą, Hansem Fjellestadem i mieliśmy robić wywiad dla Opium, ale w międzyczasie cała produkcja się posypała i wydawało się, że nic z tego filmu nie będzie. Dopiero parę lat temu projekt wskrzeszono, z zupełnie inną ekipą za sterami a mój entuzjazm nie był już aż tak duży, zwłaszcza, że poprzednie dokonania reżysera cudów nie zwiastowały. Choć w teorii wydawał się właściwą osobą ze względu na muzyczną przeszłość – Åkerlund był przez moment perkusistą Bathory, zespołu będącego źródłem inspiracji dla bohaterów filmu. Książka „Lords Of Chaos” nie ma opinii najrzetelniejszej publikacji na świecie, ale twórcy w napisach końcowych sami mówią, że się nią tylko inspirowali, a sama historia jest „oparta na prawdzie, kłamstwach i tym co się faktycznie wydarzyło”. Taką sobie furtkę zostawili o czym należy pamiętać. To przede wszystkim opowieść o rywalizacji Euronymousa i Varga, właściwie o wszystko, pieniądze, sławę, dziewczyny, kto jest bardziej „trve”. I jest to tak po prawdzie jedna z możliwych wersji wydarzeń: jak było naprawdę, włącznie z kluczowymi szczegółami wie tylko Euronymous (a właściwie: wiedziałby) i Varg, który zawsze przedstawi wersję sobie pasującą. Więc to trzeba mieć na uwadze podchodząc do seansu, choć domyślam się, że fani emocjonalnie zaangażowani czy to w jedną, czy w drugą stronę będą krzyczeć. Tylko jeśli macie to robić, najpierw to obejrzyjcie, bo jechanie po filmie nie oglądając go jest niepoważne i przypomina bojkot „Kleru” przez środowiska prawicowe. Nie ukrywam, że mnie się podobało. Åkerlund dostosował film do szerszej publiczności, tłumacząc fakty dla fana, wydawałoby się, oczywiste. Robi to w sposób lekki, zabawny (jak on mógł!), choć im dalej w norweski las, tym popadający w mroczniejsze tony. Zarówno Euro i Varg nie są tu szczególnie bystrzy, chwilami film wydawał mi się nawet blackmetalową odpowiedzą np. na „Bully” Larry’ego Clarka, choć chyba bez aż takiej mentalnej ekstremy. Obaj główni aktorzy, tzn. młody Culkin i Emory Cohen dali radę, choć zwłaszcza ten drugi fizjonomią pasował lekkopółśrednio. Jak to Aga napisała u mnie na fejsie, Varg pewnie nie jest zadowolony, bo jego postać zagrał pulchniutki aktor żydowskiego pochodzenia :) Przy okazji ostrzegam przed kilkoma momentami cringe’u, zwłaszcza w tych bardziej sentymentalnych sekwencjach (scena łóżkowa Euro w corpsepaincie… ała). Ale i ciary miewałem, i to w tych fragmentach, kiedy nie jestem pewien czy mieć je powinienem (ach te płonące kościoły…). Emocjonalnego związku z tą historia osobiście nie mam, więc przede wszystkim jako kinoman bawiłem się bardzo dobrze. Na koniec dodam, że najbardziej wkurwiony powinien być chyba Snorre z Thorns, bo pokazali go tu jako kompletnego cymbała i przydupasa Varga, a jeśli znacie temat, to wiecie, że muzycznie chłopak też był nieprzeciętnie utalentowany.

Aha, Burzum >>> Mayhem.

Po „Lords Of Chaos” w lubelskim Centrum Kultury opustoszało. Emocje opadły, ale tylko po to, żeby znowu wspiąć się na szczyt skali za sprawą duńskiej „Głowicy” (reż. Rasmus Kloster Bro). Budowa metra w Kopenhadze, trzech bohaterów reprezentujących Zachód, kraje byłego bloku komunistycznego i, ogólnie mówiąc, Trzeci Świat. Pod ziemią wybucha pożar i cała trójka zostaje uwięziona w komorze dekompresyjnej. Wszelkie polityczno-społeczne rozważania, którym sprzyja taki, a nie inny zestaw postaci, nagle stają się zupełnie błahe w sytuacji skrajnego zagrożenia. Kiedy zaczyna brakować tego, co do życia jest potrzebne najbardziej, w tym przypadku tlenu, z każdego wyjdzie człowiek pierwotny, wręcz bestia. Dla mnie chyba najstraszniejszy film festiwalu. Zdecydowanie odradzam widzom z klaustrofobią. Pod koniec fizycznie był niemalże nie do zniesienia.

Smutno mi było w niedzielę, bo zostały mi ledwie cztery seanse do końca. Właściwie to trzy, bo „Najlepsi Przyjaciele” (o których za chwilę) to jedna historia podzielona na dwie części. Najpierw parę słów o „Hex” (reż. Rudolf Buitendach). Naprawdę parę, bo seans to do zapomnienia. Miałem lekkie skojarzenia ze „Spring”, jednym z moich ulubionych horrorów ostatnich lat, ale fakt, że pewne założenia fabuły były wspólne nie stawia „Hex” i „Spring” w jednym rzędzie, gdyż „Hex” to zwykły przeciętniak wyróżniający się co najwyżej malowniczym miejscem akcji i ładną dziewczyną w roli głównej. Natomiast mała ciekawostka: wchodzę teraz na imdb, żeby przypomnieć sobie nazwisko reżysera a tam… 9,9/10 przy 1054 głosów. To jest, kurde, jakieś straszliwe przekłamanie, nie sugerujcie się tym w żadnym przypadku. Ja myślę, że szybko zapomnę o tym filmie. Właśnie zapomniałem.

Nowe polskie kino grozy reprezentował „Wilkołak” (reż. Adrian Panek). To produkcja, która zyskała uznanie już w Gdyni a ja po seansie stwierdzam, że zupełnie zasłużenie. Grupka dzieci ocalałych z obozu koncentracyjnego Gross-Rosen zostaje ulokowana w podupadłym pałacyku przekształconym na prowizoryczny sierociniec. Po kilku dniach pojawia się wataha wygłodniałych owczarków niemieckich, dziś bezpańskich, kiedyś służących jako psy strażnicze we wspomnianym obozie. Takie jest zawiązanie fabuły tej osobliwej hybrydy survival horroru, pozbawionego jednakże elementu nadprzyrodzonego i dramatu (po)wojennego. Rzecz to pięknie sfotografowana i zagrana przez młodych aktorów. Niektórzy recenzenci wspominają też o elementach baśni i rzeczywiście jako taką też można „Wilkołaka” traktować. Jest las, w środku chatka z sierotkami. Są potwory, znajdzie się też tytułowy Wilkołak – ja osobiście utożsamiam go z samotnym SS-manem pojawiającym się w drugiej części filmu. Warto wspomnieć, że pod koniec wojny naziści tworzyli niewielkie oddziały dywersyjne mające, ogólnie mówiąc, siać zamęt na tyłach wroga, kiedy szala zaczęła przeważać na korzyść Aliantów. Ów niemiecki plan nazwano „Werwolf” czyli właśnie „Wilkołak” a oddziały te jeszcze wiele miesięcy po kapitulacji III Rzeszy były aktywne na terenach wyzwolonych. Jest scena kiedy rosyjski żołnierz mówi „uważajcie na wilkołaka”. I jestem pewien, że ma on wtedy na myśli właśnie „Werwolf”, materializujący się w postaci samotnego SS-mana. Polecam przy okazji bardzo dobrą książkę Volkera Koppa „Werwolf – Ostatni Zaciąg Himmlera”. Wracając do filmu, przy całym swym aspekcie gatunkowym, ani przez moment nie traci on z radaru czynnika czysto ludzkiego, dramatycznego sugestywnie opowiadając o głodzie, samotności, niemożności powrotu do domu. Świetne kino.

Wielkim finałem tegorocznego Splata było „Best F(r)iends” (reż. Justin MacGregor) z niepodrabialnymi Tommym Wiseau i Gregiem Sestero w rolach głównych. To epicka opowieść o przyjaźni, zdradzie i odkupieniu, a wspomniani panowie dają niesamowity popis aktorskiego kunsztu. Poważnie mówiąc, jeśli jesteście fanami „The Room” poczujecie się jak w domu, aczkolwiek tutaj mamy więcej akcji i intrygi. No dobra, „intrygi”. Jak wspomniałem, cała opowieść składa się na dwie części i muszę koniecznie powiedzieć, że choć w drugiej Tommy’ego jest relatywnie dość niewiele, absolutnie godnie zastępuje go niejaki Rick Edwards w roli wujka Ricka. Jego zboczone, seksistowskie komentarze, łącznie z parafrazą kultowego cytatu z „Brudnego Harry’ego” wywalały żenadometr poza skalę. Coś pięknego. Jeszcze jedna ciekawostka, największym aktorskim dokonaniem wspomnianego Ricka był do tej pory udział w peplum „I paladini – Storia d’armi e d’amori” w reżyserii Giacomo Battiato, który dwadzieścia lat później zbłaźnił się „Karolem” z Adamczykiem. Jaki ten świat mały. Natomiast jeśli chodzi o naszych Najlepszych Przyjaciół, mimo iż ubawiłem się setnie, mam jedno drobne zastrzeżenie. Otóż nie miało to tej niewinnej „świeżości” „The Room”. Miałem wrażenie, że oni wszyscy doskonale sobie zdawali sprawę z tego, iż pewnego poziomu nie przeskoczą (poziomu gleby, nazwijmy rzeczy po imieniu) i świadomie przekuli swój antytalent na swoją korzyść, przez co sporo tych złych momentów było chytrze zaplanowanych, co stoi w lekkiej sprzeczności ze spontaniczną paździerzowatością „The Room”. Nie zmienia to faktu, że dzieło to to kupa świetnej zabawy.

To wszystkie długie metraże z jakimi miałem okazję się zapoznać. Obejrzałem również wszystkie cztery bloki szortów. Pierwotnie miałem zamiar zajrzeć tylko na pierwszy pokaz, ale że pogoda nie sprzyjała bezcelowemu włóczeniu się po Lublinie, zapoznałem się ze wszystkimi krótkometrażówkami czego nie żałuję. Oczywiście nie wszystkie trzymały poziom, kilka okazało się naprawdę słabych, spora część do szybkiego zapomnienia, ale część zasługuje na wyróżnienie. Choćby liryczna historia taksidermistki (mówi się tak po polsku?) i autostopowicza we francuskim „Supinum” czy kawałek ejtisowej nostalgii cechującej ponownie francuski „Atomic Ed”. Ujęło mnie także moje pierwsze zetknięcie z kinematografią Andory („Śnieżyca”), nasze polskie „Chłopiec-Jeleń” i „Świtezianka”, kiczur straszliwy, ale emanujący jakimś dziwnym urokiem.

Na koniec łyżka dziegciu, czyli wykłady. Zajrzałem na trzy z nich. „Horror Mestruacyjny” – temat ciekawy, jego przedstawienie już niekoniecznie. Prowadzącego ewidentnie zjadła trema, choć i przygotowanie pozostawiało sporo do życzenia. Szybkie prześlizgnięcie się po kilku najbardziej znanych tytułach, brak ujęcia tematu w szerszym kontekście, brak jakichkolwiek konkluzji sprawiły, że miałem poczucie zmarnowanego czasu. Wykład o deskorolce i jej fascynacji grozą to w ogóle jakieś kuriozum, na które lepiej po prostu spuścić zasłonę milczenia. Jedynie „Horror peerelowski” przedstawiony przez panią doktor Magdalenę Kamińską z UAM okazał się interesujący, zaprezentowany z humorem i znajomością tematu. Tutaj rzeczywiście czegoś się nauczyłem.

Jeżeli będzie kolejna edycja i nie przeszkodzą mi czynniki zewnętrzne, wracam w przyszłym roku do Lublina choćby na piechotę. To naprawdę świetna impreza z rewelacyjnym doborem filmów. W tej chwili odbywa się edycja warszawska, której program jest prawie taki sam jak w Lublinie, chociaż w stolicy jest o tyle słabo, że wiele seansów się na siebie nakłada. Jeśli kochacie horror i akurat jesteście w Warszawie, przejrzyjcie jednak program i wpadnijcie do Kinoteki parę razy. Zaręczam, że warto.

Dodaj komentarz