Filmy Mojego Życia #3

 

Patryk z Po Napisach

Przyjmując propozycję napisania tekstu gościnnego musiałem zweryfikować wiele, a przede wszystkim własną tożsamość widza i dookreślić tytuły, które rzeczywiście łączą się z danym okresem. Jestem przekonany, że zaproszeni goście będą się wyłamywać z narzuconych ram, bo każdy z nas inaczej rozumie „wpływ”, „poszerzenie horyzontów”. Gwoli wyjaśnienia, jestem zmuszony porzucić okres dorosły, który wiążę również z pełną świadomością filmową. Nie znaczy to, że teraz filmy nie robią na mnie wrażenia. Robią wciąż i to ogromne, ale żaden nie jest w stanie odcisnąć na mnie piętna i do żadnego nie mogę się odnieść tak osobiście jak do oglądanych „wtedy”, kiedy kino rzeczywiście wprowadzało do mojej perspektywy po raz pierwszy tak wiele rzeczy.

Na początku był horror. Inaczej, nawet po tylu latach, o Gremlinach Joe Dantego nie potrafię myśleć. Gremliny odcisnęły tak spore piętno, że po dzień dzisiejszy w formie anegdoty wspominam w gronie rodzinnym tamte zamierzchłe przeżycia. To pierwszy kinowy film jaki pamiętam. Dzisiaj mówi się o filmie Joe Dantego jako o idealnym na okres świąteczny. To prawda, w tej roli obraz sprawdza się idealnie. Oto inwazja krwiożerczych stworzeń zainicjowana pojawieniem się w rodzinie najsłodszego ze słodkich, czyli Mogwaia bawi, daje potrzebne emocje. Całość rozgrywa się właśnie w święta, co powinno stanowić idealną kontrofertę dla wielu narzucanych nam przez media „hitów”. Jednak zrozumieć trzeba gatunkową genezę filmu oraz doskonałe przesłanie mu towarzyszące. Gremliny to horror przeznaczony dla młodszych widzów i to przez nich powinien być definiowany, bo niesie ze sobą szczere emocje, głównie strach. O co? Znacie fabułę Gremlinów, a zło, które wykwita na ekranie wiąże się z filmowym przesłaniem. Oto my, ludzie próbujemy zaadaptować dla własnych potrzeb rzecz, która nie pasuje do nas, nie współgra z naszą kulturą. Tak było z Mogwaiem, a nieprzestrzeganie podstawowych zasad (skądinąd prostych) doprowadziło do eskalacji przemocy w mieście. Konsekwencje były daleko idące, a podmiejskie osiedle, tak często eksploatowane jako miejsce akcji w kolejnych filmowych światach reżysera, stanęło w przededniu apokalipsy. Horror poszedł u mnie dalej i w zdaniu kończącym, powrócę do „wpływu”. Otóż zaniosłem Gremliny do domu i do dzisiaj wspominam chwile grozy, które towarzyszyły mi jako dziecku podczas codziennej rutyny, czyli spania bez światła, używania wody itp. Gremliny przyniosły sporo lęków do mojego świata i chociaż pozbyłem się zapewne wszystkich w ciągu tygodnia, to pamiętam do dziś tych kilka dni po pierwszym seansie.

Było rzeczywiście tak, że horrory zdominowały okres nastoletni, a dwa tytuły szczególnie, mam wrażenie, ukształtowały moją wrażliwość filmową. Sam Raimi i jego Martwe zło, które my (ja i inne osiedlowe dzieciaki z pokolenia VHS) znały jako Dziką śmierć (reprezentuję obóz, który na równi chwali część pierwszą i drugą, obie za różne rzeczy). To było jak wirus, który rozprzestrzeniał się w umysłach nastolatków. Opowieść o domku w lesie i budzących się demonach była przerażająca, pobudzała wyobraźnię i była oglądana co kilka dni. Sam Raimi dysponując mikro budżetem, werwą debiutanta i będąc diablo kreatywnym początkującym filmowcem stworzył kultowe arcydzieło, a w drugiej cześć doprawił groteskową posoką oraz humorystycznymi wstawkami. Martwe Zło było „katowane”, a upiorna estetyka zdominowała wszystkie moje koślawe rysunki na ostatnich kartkach w szkolnych zeszytach. Jednak obraz Sama Raimiego pobudzał też wyobraźnię pod innym względem. Oto reżyser mając puste kieszenie był zmuszony zostać partyzantem kina. Wiedział, że chociaż nie stać go na wymyślne efekty specjalne, musi pozostać twórcą bezkompromisowym. Martwe zło dało podstawę do wielu zabaw, wykreowało marzenia, które chociaż się nie spełniły i z tego co wiem z mojego towarzystwa twórcą horrorów nikt nie został, to do dzisiaj wspominam seans właśnie w kontekście kina inspirującego.

Najbardziej pożądany tytuł z wypożyczalni VHS? Owiany tajemnicą, spełniał funkcję świętego Graala, o wiele bardziej niebezpieczny niż jakieś tam przaśne filmidła z naszą rodaczką Teresą Orlowski. To wytwór Johna Alana Schwartza i jego autorska seria Oblicza śmierci. W wypożyczalniach leżała na półkach z horrorami, chociaż po prawdzie wszyscy wiemy, że to owoc zakazany, bo pokazuje „prawdziwą śmierć”. Tak sądziliśmy i z takim samym namaszczeniem, strachem, spoconymi rękoma oglądaliśmy w godzinach pracy rodziców. Paradokument przetykany pseudo filozoficznymi wywodami Dr. Francisa B. Grössa (Michael Carr) to zbiór kilku prawdziwych scen (wypadki, sceny w ubojniach, wojenne archiwa) zmieszane ze sfingowanymi. Z dzisiejszej perspektywy to rzecz wyjątkowo nieoglądalna, bo internet odprawił takie pomysły z kwitkiem i pierwsze lepsze sekwencje można odnaleźć w ciągu pięciu minut na Youtube. Niestety, dostępność wykastrowała dreszczyk emocji.

Ale era VHS przyniosła mi też pierwszy film, który doceniłem po raz pierwszy od sfery artystycznej, aktorskiej i warsztatowej. Łowca Jeleni to kolejny ważny tytuł wbity na stałe w moją świadomość widza, ale i człowieka, który kinem parę rzeczy zrozumiał. Wojna tutaj, okrutna sama w sobie, pokazana jest jako nieprzewidywalna i tnąca w sposób obosieczny. Michael Cimino nakręcił Łowcę w iście „perfidny” sposób, przedstawił czas przed wojną i paczkę przyjaciół kończąc ten okres kompozycją Stanleya Myersa (napisaną przez niego wcześniej do brytyjskiego filmu The Walking Stick, ale spopularyzowaną właśnie w obrazie Cimino), by później brutalnie przerwać wszystko wojenną pożogą i ilustracją zdewastowanych ludzi już po wojnie. Oglądałem go zawsze sam i zawsze tak samo przeżywałem: ostatnie polowanie, scenę w barze, zacięte oblicze De Niro (to najlepsza rola aktora zaraz za Taksówkarzem i Wściekłym Bykiem), który celuje sobie w łeb, w końcu powrót. Michael Cimino na przykładzie kilku postaci pokazał okrutny wymiar bezsensownego konfliktu.

Kończę 1996 rokiem i kinowym seansem Trainspotting, który zbiegł się z próbą przekroczenia przeze mnie progów dorosłości. Prób długo jeszcze nieudanych. Nie, nie był to wpływ filmu, bo żadne medium nie jest w stanie odwieść człowieka od robienia głupot, ale stało się tak, że rzeczywiście seans wtórował niemal równolegle kolejnym wyskokom i stał się niejako tłem dla mojego okresu buntu, również muzycznym. Film Danny’ego Boyle’a, który jest pokoleniowym manifestem, anarchistyczną formą wypowiedzi to wyraz gniewu przeciwko potrzebom posiadania, stania w szeregu, ale też twórcza próba podjęcia walki z ważkimi tematami dotyczącymi społeczeństwa i jej najmłodszej części. Narkotyki w Trainspotting jako forma ucieczki i buntu to dla kina brytyjskiego, co najbardziej znamienne, paralela z jej Nową Falą. „Wybierz życie” – rzucone jak ochłap można było potraktować tylko parsknięciem. Powody? Nie ma powodów. Komu potrzebne powody, kiedy mamy heroinę, mówił Renton.

 

Patryk Karwowski, rocznik ’78

Redaktor naczelny Po napisach, gdzie wraz ze współprowadzącymi i zapraszanymi gośćmi przemierza odmęty światowej kinematografii. Po napisach, nieprzerwanie od 2013 roku wyszukuje, patronuje wydawnictwom, poleca, wspiera niezależne projekty i zaraża miłością do kina.

Dodaj komentarz