Filmy Mojego Życia #5

 

Marta czyli Górna Ogląda

„Nieugięty Luke”, „Amadeusz”, „Wszystko o Ewie” – chciałabym napisać, że to właśnie te filmy najbardziej na mnie wpłynęły. W wyborze pięciu najbardziej znaczących dla mnie produkcji muszę się jednak posłużyć nieco innym kluczem. Ilością seansów, zapachem spalonej od przewijania taśmy VHS, ścieżką dźwiękową nagrywaną na kasetę zwykłym magnetofonem i zakazem zbliżania się (prawie!) do lokalnej wypożyczalni.


Moje życie zmieniło się za pomocą magnetowidu rodziców kilkakrotnie. Za pierwszym razem, kiedy obejrzałam „Willow” Rona Howarda. Miałam wtedy pewnie z pięć lat, ale byłam przekonana, że Val Kilmer i ja jesteśmy sobie przeznaczeni, a sceny początkowe z akuszerką umykającą przed bestiami królowej Bavmordy były dla mnie autentycznie przerażające. Nie zwracałam wtedy uwagi ani na podobieństwo historii Willowa i spółki do „Władcy Pierścieni”. Nie miałam pojęcia o istnieniu Tolkiena, a liczyła się dla mnie tylko magia płynąca z ekranu. Potem rzuciłam Kilmera dla Kena Marshalla, który w „Krullu” Petera Yatesa wcielał się w księcia Colwyna. Z siostrą zamęczyłyśmy tę kasetę na śmierć. Po latach film ten był w mojej pamięci tak żywy, że oglądając go zorientowałam się, że doskonale pamiętam całe sceny – np. w pajęczej sieci, na bagnach, czy w twierdzi Bestii. „Krull” to dla mnie wciąż jeden z najlepszych obrazów fantasy lat 80.: ze wspaniale zaprojektowanym światem i melancholijną wymową.
Prawdziwe szaleństwo zapanowało jednak w moim domu, kiedy po raz pierwszy dorwałam „Wyspę piratów” z Geeną Davis, do dziś jeden z moich ulubionych filmów. Wtedy, na pytanie, kim chcę zostać, gdy dorosnę, odpowiadałam bez wahania: Morgan Adams. I pewnie teraz odpowiedziałabym to samo, choć teraz już wiem, że na królową piratów nieszczególnie się nadaję, bo mam ostrą chorobę lokomocyjną. A „Wyspa piratów” może i ma opinię jednej z największych klap finansowych w historii kina, ale to wspaniały film przygodowy z wartką akcją i świetnie napisaną główną bohaterką. Końcowa scena bitwy morskiej do dziś zapiera mi dech w piersiach. Nie wspominając o soundtracku napisanym przez Johna Debneya, który do dziś puszczam sobie, kiedy chcę się czuć wszechmocna i nieustraszona (np. w czasie sprzątania).


Specjalne miejsce w sercu mam dla „Trzynastego wojownika” z Banderasem, kolejnego niedocenionego miksu gatunkowego, który wyprzedzał swoje czasy. Ponure zdjęcia, monumentalna muzyka Goldsmitha, przerażająca historia i umiejętnie budowane napięcie – to wszystko sprawiło, że często wracam do filmu McTiernana, choć już mniej bezkrytycznie.
Po „Wyspie piratów” moje życie zmieniło się gwałtownie tylko raz jeszcze, po pierwszym seansie „Świętych z Bostonu”. Wtedy, jako niewyrobiony widz, który nie słyszał o Tarantino (miałam 10 lat), sądziłam, że to najbardziej nowatorska i popieprzona rzecz, jaką kiedykolwiek nakręcono. Nigdy później już nie chłonęłam kina z otwartą buzią, całą sobą, z szybko bijącym sercem. I choć tym pięciu tytułom, które wymieniłam daleko jest do kinowej górnej półki, to właśnie one najbardziej zadziałały na moją wyobraźnię. I działają do dziś.

 

Marta Górna, rocznik ’89

Prowadzi autorską stronę Górna Ogląda a także pisuje dla internetowej i papierowej Gazety Wyborczej, Gazety Telewizyjnej i serwisu Co Jest Grane 24. Najbardziej interesuje ją kino klasy B i C, nie gardzi też kinem klasy Z, lub kinem zupełnie bez klasy. Uwielbia robić wywiady z kultowymi gwiazdami – ostatnio gadała z Lorenzo Lamasem, Bruce’em Campbellem, Heather Langenkamp i Erikiem Robertsem. Planuję książkę z wywiadami, ma ich na razie 24 (wesprzeć Martę można na jej profilu na Patronite)

Dodaj komentarz