The Invisible Man – recenzja

 

czyli jak należy odkurzać klasyki

Po “Upgrade” Leigh Whannell po raz kolejny udowadnia, iż potrafi nakręcić bardzo oszczędną historię wyciskając z niej co się tylko da – innymi słowy budżetowe i fabularne minimum kreatywnie przekuwa na maksymalne emocje. Kluczem do tego jest po pierwsze, spore zainwestowanie w rozwój postaci i jej wewnętrznej opowieści a po drugie, umiejętne dawkowanie napięcia (i akcji). W przypadku swojego najnowszego obrazu równie ważne było znalezienie odpowiedniego środka do współczesnej interpretacji zakurzonego klasyka. Zamiast (jak reżyserzy przed nim) skupiać się na genialnym acz zwichrowanym naukowcu, Whannell oddał historię w ręce ofiary (w tym wypadku terroryzowanej przez niego partnerki).

Inspiracją dla fabuły “Niewidzialnego Człowieka” były dla reżysera dreszczowce z lat 90-tych, takie jak choćby “Fatalne Zauroczenie” czy “Misery”, w których to motyw stalkingu i obsesji jest motorem napędzającym całą historię. Ciężko nie empatyzować z Cecylią (Elisabeth Moss) już od początku kiedy obserwujemy dramatyczną ucieczkę od brutalnego partnera. Przez pierwszą połowę filmu mamy do czynienia z jej powolnym wychodzeniem z toksycznej relacji, przepełnionym ciągłym strachem i sporą traumą. Whannell nie śpieszy się z ujawnieniem tytułowego antagonisty i tak jak Niewidzialny Człowiek pogrywa z Cecylią, reżyser umiejętnie pogrywa z widzem. Najazdy kamery na puste przestrzenie i zatrzymanie się na nich dłużej niż to konieczne sprawia, iż sami zaczynamy obsesyjnie zastanawiać się (tak jak główna bohaterka) nad tym czy faktycznie ktoś tam się czai i w napięciu oczekiwać jakiegoś niepodziewanego ataku.

Reżyser (wraz z kompozytorem) świetnie operuje dźwiękiem (lub jego brakiem): nic tak nie spina jak jakiś niespodziewany hałas w tle. Sztuczka mocno klasyczna i okropnie eksploatowana choćby w horrorach, tutaj jest zaskakująco dobrze zastosowana. Co więcej, podobnie jak w „A Quiet Place” stres i napięcie buduje znakomite wykorzystanie ciszy. Sam soundtrack Benjamina Wallfischa to element mocno nakręcający cały film i potęgujący niesamowity klimat. Fuzja synthowo-ambientowej elektroniki i klasycznej instrumentalistyki przywołuje podobne wrażenia jak kiedyś muzyka Bernarda Herrmanna w filmach Hitchcocka.

Co najbardziej jednak udaje się Whannellowi to element zaskoczenia. Ataki Niewidzialnego Człowieka poprowadzone są po mistrzowsku i gwarantuje wam, iż jest w filmie jedna scena która sprawi, że aż westchniecie z wrażenia. I jeśli miałabym się przyczepić do czegoś, to do drastycznej zmiany tonu w jednym momencie. Sekwencja na szpitalnym korytarzu choć zrealizowana wyśmienicie pasuje bardziej do “Upgrade” niż tutaj. Zresztą wpływ “Upgrade” jest mocno widoczny w wizualnej warstwie filmu. Whannell znowu prezentuje intrygującą technologię, świetny minimalistyczno-futurystyczny dizajn i elegancką architekturę (ponownie mamy dom, który ciężko po seansie wyrzucić z głowy). W finale pojawia się nawet kadr będący mocno subtelnym acz zauważalnym ukłonem w stronę filmu z 2018 roku, co jest bardzo fajnym gestem. Świetne wyczucie dizajnerskiej estetyki staje się powoli reżyserską sygnaturą Whannella.

“Niewidzialny Człowiek” udowadnia, iż ten reżyser nie jest jednorazowym farciarzem. Nakręcił kino porządnie zrealizowane, kreatywne, pełne emocji i potrafiące zaskoczyć. “Niewidzialny Człowiek” to także przykład na to, jak należy adaptować klasyczną literaturę by sprostać oczekiwaniom współczesnej widowni. Jednocześnie ciekawie wrzucając w fabułę obecne nastroje społeczne i zjawiska (np tzw “gaslighting”) sprawiając, iż ten solidny dreszczowiec nie bez powodu nazywany jest thrillerem ery #metoo.

Dodaj komentarz