W podzielonym na 5 rozdziałów obrazie zatytułowanym “Inglourious Basterds” odnaleźć można wszystko to, co cechuje filmowy styl Quentina Tarantino. Mamy więc rozbudowane dialogi, zamiłowanie do pokazywania sporej dawki przemocy, galerię oryginalnych i nietuzinkowych bohaterów, zdrową porcję humoru jak i zaskakujące, ale świetnie dobrane motywy muzyczne. Od razu ostrzegam, iż nie warto nastawiać się na to, co chce nam wcisnąć pan Weinstein w kampanii reklamowej filmu – poczynania tytułowych Benkartów nie są głównym wątkiem filmu, lecz raczej istotnym elementem dość rozbudowanej fabuły. W rzeczywistości prawdziwymi bohaterami tego obrazu są nazistowski pułkownik Hans Landa i jego niedoszła ofiara, Shosanna.
ONCE UPON A TIME… IN NAZI-OCCUPIED FRANCE
Już pierwsze ujęcia (pięknie zilustrowane przez westernowy utwór Ennio Morricone i silnie inspirowane kinem Sergio Leone) ustawiają dość wysoką poprzeczkę dla całego obrazu. W otwierającej scenie (będącej jednocześnie pierwszym rozdziałem filmu) mamy do czynienia z przesłuchiwaniem przez niemieckiego Pułkownika SS Hansa Landę francuskiego farmera (podejrzanego o ukrywanie żydowskiej rodziny). Owy pierwszy rozdział jest także swoistym wstępem do tego, z jakim schwartzcharekterem będą się zmagać w dalszej części nasi pozytywni bohaterowie. Zdecydowanie nie byle jakim! Landa (w którego wciela się kompletnie nieznany austriacki aktor telewizyjny Christoph Waltz) już od pierwszych sekund na ekranie całkowicie przykuwa uwagę widza. Nie tylko dlatego, że jest po mistrzowsku napisaną postacią (najlepszą w karierze Tarantino, co zresztą bez ogródek przyznaje sam reżyser) ale także dlatego, iż Waltz obdarzył ją niesamowitą charyzmą i ekranowym magnetyzmem. Jego Landa nie jest ani płaski ani jednowymiarowy – wręcz przeciwnie. Prezentuje bardzo zróżnicowany wachlarz emocji: od psychotycznych po czysto komiczne. Taka skrajność powoduje, że nigdy nie wiadomo, czego się po nim spodziewać. Raz jest typowym filmowym 'zimnym’ esesmanem, by następnie niespodziewanie zmienić się w 'dobrego wujka’ Hansa. Inteligentny, szarmancki, przebiegły i zabawny. Ten najbardziej wygadany (i to aż w czterech językach!) tarantinowski twór nie tylko kradnie każdą scenę w której się pojawia, ale tak naprawdę 'rządzi’ w całym filmie! Landa Waltza śmiało może konkurować z Hannibalem Hopkinsa czy Jokerem Ledgera – ikonami z bad boyowego podwórka, które się jednocześnie kocha i nienawidzi. A sama scena przesłuchania (celowo prowadzona w niespiesznym tempie) to dowód na to, iż odpowiednio napisany i zagrany dialog kreuje filmowy suspens i napięcie nie gorzej niż tradycyjne dla tej dziedziny filmowe triki.
INGLOURIOUS BASTERDS
Po mocnym openingu przechodzimy do rozdziału drugiego, gdzie poznajemy tytułowych “Benkartów” dowodzonych przez wąsatego Brada Pitta. Jego Aldo 'Apacz’ Raine to postać nakreślona dość grubą kreską – bardzo charakterystyczna (głównie przez akcent i miny jakie prezentuje) i bardzo komiczna. Według mnie Pitt w odgrywaniu nieco karykaturalnych i przerysowanych postaci (choćby skretyniały Chad z “Burn After Reading”) jest świetny i widać, że sprawia mu to niezłą frajdę. Szczególnie (a może właśnie dlatego?), iż gra wbrew swojemu tradycyjnemu wizerunkowi. Z całej ekipy benkarckiej oprócz Pitta reżyser eksponuje jedynie dwie postacie – Donniego Donovitza (Eli Roth) i Hugo Stiglitza (Til Schweiger). Reszta najczęściej robi za tło. Roth na szczęście niewiele ma do zagrania, więc da się go jakoś znieść (warsztatowo jego ‘aktorstwo’ reprezentuje ten sam poziom, co reżyserowane przez niego filmy – pierwotnie planowany do tej roli Adam Sandler chyba byłby mimo wszystko lepszy). Schweiger natomiast ma na tyle fajną postać – małomównego i ponurego ex-nazistę wykańczającego kolegów po niechlubnym fachu, że trochę szkoda, iż nie dano mu więcej 'czasu antenowego‘- ale za to jako jedyny może się poszczycić małym, filmowym wprowadzeniem. Ogólnie losy benkarckiej partyzantki na tyłach wroga zajmują w filmie mniej czasu, niż się spodziewałam. Ale przy natłoku postaci i tak dostaje im się sporo i w pełni wykorzystują swoją ekranową obecność, rozprawiając się z poplecznikami Hitlera w bardzo nietuzinkowy i niezapomniany sposób. Można być więc pewnym, że gdy do akcji wkraczają 'synowie Izraela’, to nie zabraknie sporej dawki krwi i flaków (ale przecież wizytówką Tarantino są 'bogate gadki i krwawe jatki’ i w obu przypadkach reżyser nie rozczarowuje).
GERMAN NIGHT IN PARIS
Po wspomnianym Hansie Landzie, istotną postacią dla fabuły jest Shossana Dreyfus (Melanie Laurent), młoda Żydówka, która przeżyła masakrę zgotowaną jej rodzinie na początku filmu przez lingwistycznego geniusza z SS. To ona, pod zmienionym nazwiskiem, prowadzi kino, w którym będzie odbywać się kluczowa dla obrazu premiera filmu dla nazistowskich oficjeli. Gwiazdą tego propagandowego dziełka jest niemiecki bohater narodowy – Fredrick Zoller (Daniel Bruhl), który czuje ewidentną miętę do dziewczyny, będąc kompletnie nieświadomym jej pochodzenia. Warto tu wspomnieć, iż scenariuszowa ewolucja Shosanny w ciągu 10 lat tworzenia się tej postaci uległa sporym zmianom. Na początku miała być twardzielką pokroju Panny Młodej (’Żydowską Joanną D’Arc’, jak to określił sam reżyser), ale w międzyczasie Tarantino napisał „Kill Billa” i nie chciał już powielać tego schematu. Dlatego też Shosanna stała się bardziej ludzka – w filmie jest po prostu zwykłą żydowską dziewczyną, która stara się przetrwać w okupowanej przez Niemców Francji. Do czasu, gdy zakochany w niej Fredrick całkiem nieświadomie umożliwia jej odegranie się za doznane krzywdy. W trakcie przygotowywania się do swojej małej prywatnej zemsty na nazistach, Shosannie towarzyszy piosenka z “Cat People” Paula Schradera. Słuchając tego utworu widz nie potrzebuje ani dialogu ani narratora, żeby zrozumieć tę scenę – słowa piosenki Dawida Bowiego “Putting out Fire” mówią wszystko, udowadniając, iż Tarantino, jak nikt inny, posiada świetnego nosa (lub raczej ucho) w wyszukiwaniu utworów ilustrujących jego filmy. No właśnie, muzyka – po raz kolejny reżyser stawia na cudze numery wykorzystywane przy okazji innych obrazów. Nie zabrakło wiec klasyków – m.in. po raz kolejny jego idola Morricone, ale także i Bernsteina czy Schifrina. Dodatkowo gdzieniegdzie akcji towarzyszą stare niemieckie przeboje i pojawiają się muzyczne niespodzianki w postaci wspomnianego choćby Bowiego.
OPERATION KINO
Wiele w swoim najnowszym dziele Tarantino poświęca kinu, jego roli i sile oddziaływania. Mając na ekranie do czynienia z akcją krążącą głównie wokół Niemców, nie mogło zabraknąć wzmianek o niemieckiej kinematografii, a także wspomnień i nawiązań do filmów i filmowców okresu międzywojennego (które to dla zwykłego zjadacza popcornu nie mają zbytniego znaczenia, jednak dla ludzi obytych z kinem i jego historią są to takie małe ekranowe smaczki i dowód na to, że reżyser posiada naprawdę rozległa filmową wiedzę). Tym bardziej nie dziwi też fakt, iż Tarantino całkiem świadomie naprzeciwko okrutnych członków partii nazistowskiej postawił ekipę, która składa się miedzy innymi z byłego krytyka filmowego, sławnej aktorki i właścicielki kina. A sam finał ma przecież miejsce w trakcie uroczystej premiery filmu propagandowego. Wspomniany krytyk filmowy to brytyjski oficer Archie Hicox (Michael Fassbender), wcielający się w postać pierwotnie napisaną dla Simona Pegga. Ja jakoś po obejrzeniu Fassbendera nie mogę sobie wyobrazić Pegga w tej roli, ponieważ Fassbender nadał tej postaci nieco oldskulowo-szarmanckiego czaru, charakterystycznego dla gwiazd kina z lat 40, a Pegg z racji swojego filmowego emploi stawiałby raczej na komizm. Gwiazdą natomiast jest aliancki szpieg Bridget von Hammersmark (Diane Kruger, którą w pewnej scenie Quentin wykorzystuje do tego, aby po raz kolejny zaprezentować swoją słabość do kobiecych stópek w bardzo przewrotnym kopciuszkowym nawiązaniu). Opisani powyżej bohaterowie wraz z Benkartami biorą udział w jednej z bardziej emocjonujących scen w filmie – mowa o akcji we francuskiej karczmie 'LaLouisiane’. Cała ta scena śmiało mogłaby być oddzielnym mini-filmem i podobnie jak rozdział pierwszy oparta jest wyłącznie na świetnym dialogu, po raz kolejny udowadniając, że to słowne potyczki, a nie wydumane sceny akcji czy efekty komputerowe, robią za 'akcję’ w filmach Tarantino. Na uwagę zasługuje też fakt, iż reżyser nie poszedł na łatwiznę jak choćby twórcy “Walkirii” i zaserwował widzom film wielojęzyczny. Dzięki temu nadal swoim dialogom sporego realizmu i niezwykłego językowego kolorytu (co dało się zauważyć choćby w scenie “brytyjskiej”).
REVENGE OF THE GIANT FACE
Im bardziej obraz zbliża się do finału, tym robi się… śmieszniej. Momentami “Inglourious Basterds” przypomina bardziej krwawą wersję czarno-białej komedii “Być albo nie być”, zrimejkowaną kiedyś przez Mela Brooksa. Sama 'śmietanka’ III Rzeszy, czyli Hitler i Goebbels to bardziej karykatury, żywcem wzięte z któregoś odcinka “Allo Allo”, niż kreacje oparte o solidne fakty historyczne (ale chyba nikt się nie spodziewał, że Tarantino zaserwuje widzom poważny film?). No właśnie fakty… nie chcę spojlerować, ale zakończenie “Inglourious Basterds” wśród wielu krytyków w Cannes wywołało oburzenie, moim zdaniem zupełnie niepotrzebne. Jeśli prześledzimy karierę Tarantino, to zauważymy, że wszystkie jego dotychczasowe dzieła były nieco przerysowane i nie do końca na serio. Tak więc nowe filmowe dziecko reżysera zdecydowanie nie jest filmem historycznym, ale raczej zabawą historią. Sam Tarantino dobitnie sugeruje to już na początku, gdy pojawia się tytuł pierwszego rozdziału: “Pewnego razu…w okupowanej przez Niemców Francji”.
Podsumowując mój nieco długaśny, recenzencki wywód (no ale sam film do krótkich nie należy!): seans “Inglourious Basterds” był dla mnie dwu i pół godzinną rozrywką w najczystszej postaci. W dodatku niegłupią i bardzo emocjonującą. Wielu wczesnych recenzentów psioczyło, że film jest za długi i przegadany – kompletnie się z tym nie zgadzam, moje 'cztery litery’ w ogóle nie odczuły bolesnych skutków długiego seansu. Cieszę się bardzo, że Quentin konsekwentnie szlifuje swój unikalny styl i nietuzinkowe spojrzenie na kino. Po kiepskim “Death Proof” udało mu się powrócić do dawnej formy, odbudowując mój kredyt zaufania w stosunku do swojej twórczości. Jego najnowszy obraz stanowi powiew świeżego powietrza na tle tej całej „PG-13owej” tandety upakowanej masą efektów komputerowych i brakiem jakiegokolwiek scenariusza. „Inglourious Basterds” jest jednym z ciekawszych filmów tego roku.