Bumblebee – recenzja

Nie można było tak od razu?

To będzie krótka recenzja. Tych, którzy (jak ja) uwielbiają Transformers: The Movie zapraszam do kin. Pozostałych z Was postaram się namówić w taki oto sposób:

Transformersy. More than meets the eye. Kultowe zabawki i nie mniej kultowe seriale animowane (albo: reklamowe). To wszyscy wiemy. Wszyscy to znamy. I wydawałoby się, że porządne zaadaptowanie znakomitego Transformers: The Movie to tylko formalność i wystarczy tylko poczekać.

A jednak nie.

33 lata (albo 12, zależy jak kto liczy) trzeba było czekać na film, który odda ducha animowanej produkcji z 1986 roku. Pod tym względem Bumblebee błyszczy szczególnie w otwierającej film sekwencji, wręcz żywcem wyjętej z animacji. A później… dostajemy kawał solidnego, klasycznego kina przygodowego.

E.T.? Herbie? Iron Giant? Wspomniane już Transformers: The Movie? Odrobina Transformers z 2007? Jasne. To pierwsze, oczywiste nawiązania. Travis Knight (reżyser znakomitego Kubo i dwie struny) dokonał tego, co wcześniej udało się twórcom Stranger Things: nawiązania do znanych historii wymieszał z klimatem lat 80 (#żerowanienanostalgii) w tak zgrabny sposób, że film broni się jako osobna, samodzielna historia. To prosta, na swój sposób urocza, opowieść o przyjaźni.

Od strony formalnej mamy tu sam miód. Klasyczny (albo: uklasyczniony) design transformerów. Zamiast poszatkowanej zbitki metalowych odłamków na ekranie w końcu zobaczyć można ROBOTY. Równie poszatkowany montaż zastąpiony został dłuższymi, czytelnymi ujęciami (co najłatwiej zauważyć w scenach akcji). Acha, i jeszcze muzyka. Jest dokładnie taka, jak być powinna. Pop z lat 80 w wydaniu do bólu banalnym. Ale jakże pasującym do całości.

Słowa pochwały należą się także obsadzie (a w zasadzie ludziom odpowiedzialnym za casting). Postawiono tu na mniej znane twarze – co okazało się strzałem w dziesiątkę. Hailee Steinfeld (znana m. in. z udanego The Edge of Seventeen) w zasadzie sama mogłaby unieść tę historię. Jej Charlie to idealne zastępstwo dla gamoniowatego Sama z filmów Michaela Baya. Pamela Adlon (Californication) czy Jorge Lendeborg Jr. stanowią świetne uzupełnienie dla jej postaci. I żal jedynie Johna Ceny, który aktorem jest żadnym i nawet w narysowanej tak grubą kreską roli, sprawdził się… Nie – on jako jedyny nie sprawdził się. Cóż, nie można mieć wszystkiego.

Chciałbym, aby ten tytuł stanowił reboot serii i 4?…7?…19? koszmarków Baya uznano za niebyłe. I wiecie co? Wygląda na to, że tak się stanie.

Dodaj komentarz