„The Wicker Man” to prawdziwe filmowe kuriozum.
Film Robina Hardiego jest pokręcony, nieco rąbnięty i mocno specyficzny. Najbardziej znany folk horror to także JEDYNY muzyczny folk horror! Serio! Jest tu więcej piosenek niż scen nagości (a jest tu całkiem sporo scen nagości!). Ton filmu szaleje niczym odczyt z wariografu kompulsywnego kłamcy – bywa poważnie tudzież niepokojąco, potem zabawnie gdy nagle robi się śpiewnie by następnie wejść w klimat mocno erotyczny – misz masz nie dla każdego przysiadany, jednak w moim przypadku ta dziwaczność okazała się niezwykle urzekająca.
„The Wicker Man” to także kolejny przykład intrygującego studium „tej zacofanej wsi” z punktu widzenia miastowej „wyższości”. Wcale się nie dziwię, iż amerykański rimejk okazał się porażką. I wcale nie należy winić za to aktorskiego przeszarżowania Nicolasa Cage’a i pszczół, czy faktu, iż ktoś pogubił scenariusz. Pogańskie wierzenia, folklor i zabobony to coś co mocniej kojarzone jest ze Starym Kontynentem z racji dłuższej i bogatszej historii – Ameryce lepiej wychodzą rodzinki kanibali i amatorzy piły mechanicznej pochowani w starych domach na odludziu amerykańskiego Południa.
Jednak najciekawsza w „The Wicker Man” jest rozprawka na temat pogaństwa i chrześcijaństwa. Co prawda, z racji gatunku Hardy mocno przejaskrawia obie strony, ale mimo wszytko jasno daje do zrozumienia, iż pogańskie zwyczaje i tradycje to nieodłączny element kultury i część historii, które wypadałoby szanować (a nie wymazywać z racji „lepszego” kompasu moralnego na skutek przejścia na chrześcijaństwo). Świetna jest scena dyskusji pomiędzy Sierżantem Howie a Lordem Summerisle na temat właściwej „obyczajowości” po tym jak ten pierwsze dostał ostrej palpitacji swojego purytańskiego serducha na widok nagich dziewcząt skaczących przez ognisko.
Sam koniec natomiast, nadal pozostaje jednym z lepszych finałów EVER i choć mieszkańcy wyspy to lud dziwny i pozostawiający wiele do życzenia w sferze „bratania się” z obcymi, to obcesowa moralność i chorobliwa bogobojność Woodwarda jest mimo wszystko bardziej odpychająca. Co prawda jego misja napędzana jest troską o zaginione dziecko, i to jemu powinniśmy kibicować, ale im bliżej finału tym moje poparcie dla jego poczynań zaczynało znacznie maleć. Nagle protagonista zamienia się w antagonistę. Jest to bardzo fajny aspekt tego filmu. Z drugiej strony, być może było to jedynie moje odczucie i większość na widok przykrego losu policjanta poczuła się niezwykle dotknięta i oszukana. No cóż, będąc na wyspie ja zamiast brać nogi za pas pewnie bym jeszcze dołożyła do ognia.