Kraj: Włochy
Rok Produkcji: 1978
Reżyseria: Enzo G. Castellari
Scenariusz:
Sandro Continenza
Sergio Grieco
Franco Marotta
Romano Migliorini
Laura Toscano
Obsada:
Bo Svenson
Peter Hooten
Fred Williamson
Michael Pergolani
Ian Bannen
Jackie Basehart
To że Quentin Tarantino jest naczelnym hollywoodzkim złodziejem idei, motywów i inspiracji z kina, powiedzmy, „nienajwyższych lotów”, każde średnio rozgarnięte dziecko wie. Po kinie kung-fu czy niskobudżetowych thrillerach z lat siedemdziesiątych nadszedł czas na rozrywkowe kino pseudowojenne a la „Parszywa Dwunastka” czy „Złoto dla Zuchwałych”, tyle że w wydaniu smakującym spaghetti. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych takie właśnie lekkie acz widowiskowe dzieła były dość popularne na Półwyspie Apenińskim. A właśnie w tej chwili Quentin kręci w Niemczech swój kolejny film zatytułowany „Inglorious Basterds”, mający w założeniu być czymś w rodzaju hołdu a jednocześnie „postmodernistycznej” gry ze wspomnianym wyżej gatunkiem.
Tym razem nawet tytuł nie jest oryginalnym pomysłem Tarantino. Tak, wiem, zmienił jedną literkę w nadziei, że się nikt nie pokapuje, ale się nieco przeliczył bowiem „Inglorious Bastards” to również tytuł włoskiego filmu z 1978 roku. Znając jednakże ogólny zarys fabuły filmu Tarantino, stwierdzam że w żadnym wypadku nie będzie to remake dzieła Castellariego. Owszem i tu, i tu mamy wyjętą spod prawa grupkę straceńców działających za liniami wroga, ale poza tym większych podobieństw nie dostrzegam. Pewnie się znajdą jak „Inglorious Basterds” ujrzy w końcu światło dzienne. Ale że do tego momentu jeszcze trochę wody w Renie upłynie, dlatego może kilka słów o filmie który Tarantino obrał sobie jako drogowskaz…
„Inglorious Bastards” opowiada o grupie skazańców eskortowanej do więzienia wojskowego gdzieś w ogarniętej wojną Francji. Podczas transportu konwój zostaje zaatakowany przez niemiecką artylerię. W zamieszaniu kilku więźniom udaje się uciec. Bohaterowie obierają azymut na neutralną Szwajcarię, nie zdążą tam jednak dotrzeć, bo w międzyczasie, w wyniku wyjątkowo kretyńskiego zbiegu okoliczności zostają wzięci przez francuski ruch oporu za komandosów biorących udział w straceńczej misji.
Nie będę stopniował napięcia i od razu powiem, że film jest rozbrajająco głupi. Pięcioro scenarzystów założyło się chyba kto wymyśli najbardziej nonsensowny motyw, bo pomysły typu strzelanie do Niemców z procy albo zaklejanie przestrzelonego baku gumą do żucia funkcjonują tu na porządku dziennym. Dodając do tego potraktowanie wojny już nawet nie jako przygody, lecz mało wyrafinowanej zabawy dla dużych chłopców, widać jaki jawi się obraz całości. No dobrze, będę sprawiedliwy – dwa albo trzy razy bohaterowie wypowiadają kwestie w stylu „dlaczego wciąż musimy się zabijać”, ale to chyba ktoś dopisał Castellariemu dla żartu w scenariuszu… Aha, jest jeszcze trwająca jakieś dziesięć sekund sekwencja w której na tle dramatycznej muzyki pada mnóstwo trupów w zwolnionym tempie, tak jakby reżyser pod koniec pomyślał sobie „hmm, no tak, wojna to piekło… czy jakoś tak. Trzeba by coś dokręcić w ten deseń żeby mnie przypadkiem za bezdusznego potwora nie wzięli”. Bądźmy szczerzy, wypadło to śmiesznie. Dialogi to konglomerat onelinerów i banałów znanych z pięciuset innych filmów. Za to co do akcji, to przyczepić się nie mogę – tempo zachowano odpowiednie, trup faszysty ściele się gęsto i intensywnie a strzelaniny oraz wybuchy zrealizowano w miarę profesjonalnie. No, może oprócz ostatniej eksplozji pociągu, która wyszła raczej komicznie. Chociaż jak tak teraz myślę, to osobnikowi, który poświęcił temu celowi swoja wypasioną kolejkę PIKO zapewne do śmiechu nie było.
Słówko o aktorach – wyjętej spod prawa ekipie dowodzi weteran Bo Svenson, który z wielu filmowych pieców chleb już jadał. Towarzyszą mu m.in. Fred Williamson patrząc na którego wiemy już kto był protoplastą Kirka Lazarusa oraz inny weteran włoskiego kina rozrywkowego czyli Peter Hooten przypominający nieco młodego Erica Robertsa w którejś ze swoich co bardziej narwanych ról.
Przyznam szczerze, że choć przez te wszystkie lata uodporniłem sie już nieco na filmową głupotę, w przypadku „Inglorious Bastards” na pewne motywy ciężko było mi przymknąć oko. Mimo wszystko choć ogląda się ten film nieźle, to naprawdę… mózg trzeba odłożyć na półtora godziny do lodówki, bo dogłębna analiza „Inglorious Bastards” może wywołać opłakane skutki dla zdrowia psychicznego. Nie o to jednak tu chodzi a o miłą i odprężającą rozrywkę przy padających jak muchy nazistach. W tym przypadku Inglorious Bastards” sprawdza się co najmniej przyzwoicie. Przyznam, że choć jestem pełen obaw, mimo wszystko dość niecierpliwie czekam na to co wysmaży Tarantino u którego notabene Enzo Castellari ma ponoć zagrać jakiś epizod.