Czy jest na sali doktor?
Reżyseria: Arthur Hiller
Scenariusz: Paddy Chayefsky
Obsada: George C. Scott, Diana Rigg, Bernard Hughes, Stephen Elliot, Richard A. Dysart
Muzyka: Morris Surdin
Zdjęcia: Victor J. Kemper
Produkcja: USA, 1971
Jeśli istnieje choćby jedna rzecz, która odróżnia amerykańskie klasyki z lat 70′ tych od współczesnego kina Hollywood (poza klasą i stylem) to z całą pewnością są to dialogi. Słowa w tych dawnych filmach nie są pretekstem dla fabuły, ale istnieją ponad zwykłą potrzebą pchania akcji naprzód. Chodzi mi o rodzaj dialogów, które rzucają widzowi wyzwanie, obnażają charaktery bohaterów, a nie są tylko odbiciem pop kultury i pseudo mądrości jak w filmach Tarrantino i jego „bękartów filmowych” (uprzedzając oburzenie fanów Tarantino… ja też lubię jego niektóre filmy). „Szpital” to błyskotliwy wgląd w amerykański styl życia – pod maską szpitalnej egzystencji. Takie filmy warto oglądać, bo niosą ze sobą wiarę, że język kina jest uniwersalny i domaga się wysłuchania z takim samym szacunkiem, co teatralny dramat.
Obejrzałam „Szpital” już kilka razy i każdy następny seans napawa mnie coraz większym podziwem dla aktorstwa i scenariusza, które nie dają się porównać z żadnym filmem współczesnym. W samym centrum tego dzieła jest oczywiście George C. Scott. Być może nie jest tutaj tak genialny jak w „Pattonie” (ale to absolutnie niedościgniona kreacja), ale postać zmęczonego życiem doktora należy niewątpliwie do najlepszych w jego karierze. Przez niecałe dwie godziny wrzeszczy, pluje, szaleje, ale ponad wszystko wznosi się ponad innych aktorów. Klasa sama w sobie.
Niektórzy nazywają scenariusze Paddy’ego Chayefsky’ego „przegadanymi”, ale oglądając film jak „Szpital”, czy inne wspaniałe filmy na podstawie jego tekstów jak: „Marty”, „Sieć”, czy „Odmienne stany świadomości”, można takim ludziom powiedzieć tylko, by dwa razy przemyśleli swoją wypowiedź. Każdy człowiek, który potrafi pisać z taką pasją zasługuje, by stanąć na piedestale. Film dostał Oscara za oryginalny scenariusz, co jest o tyle ważne, że Hollywood w tamtych czasach raczej unikało filmów, które śmieją się z idei zbawienia i odkupienia win. Zamiast próbować zmienić coś w swoim życiu, doktor Herbert Bock postanawia oddać się pracy zawodowej, którą jeden z jego przyjaciół określa jako „sikanie pod wiatr”. Bock to mężczyzna po przejściach, który próbował nawet samobójstwa i można by pomyśleć, że spróbuje jeszcze raz ze względu na swoją depresję. Jego „zmartwychwstanie” jest tylko chwilowe, a pasja życia będzie trwała dopóki nie wpadnie znowu w cyklon szarej rzeczywistości. Kamera przechodzi z sali do sali wielkiego szpitala ukazując biurokrację, brak kompetencji, czy chciwość, która zdominowała amerykański system lecznictwa. W filmie znajdzie się też tajemnica morderstw, ponieważ kilku lekarzy umiera w niewyjaśnionych okolicznościach, ale kiedy zagadka zostanie rozwiązana, będzie to tylko kolejny dowód na pokręconą rzeczywistość.
Zwariowany jest też wątek romansowy, który można swobodnie nazwać słowami, jakimi Bock określał swoje nieudane małżeństwo, czyli czysto sadomasochistyczną zależność. Dziewczyna Bocka to szalonaa hipiska, która zakochuje się w nim, ratując go od popełnienia samobójstwa. Jak bardzo dziwny i przewrotny jest scenariusz dowodzi scena kiedy Bock dosłownie gwałci Barbarę w „samobójczym gniewie”, po czym ona … wyznaje mu miłość i prosi, by opuścił szpital i pojechał z nią do indiańskiego rezerwatu. To romantyczny pomysł ale doktor jest zbyt przywiązany to groteskowego środowiska szpitalnego. „Ktoś musi być odpowiedzialny” – mówi, choć sam w to nie wierzy.
Chayefsky jest nie tylko krytykiem społeczeństwa, ale w bardzo wyrazisty sposób ukazuje młode pokolenie jako bandę idealistycznych idiotów. Bock może być na skraju załamania nerwowego, stracił nadzieję i małżeństwo, ale przynajmniej rozumie prawdziwy świat i wie jak on funkcjonuje. Podczas gdy jego dzieci budują bomby, on odwala kawał dobrej roboty, która jednocześnie umożliwia szalonym hipisom bawić się w rebeliantów. Na tym polega dwuznaczność i przewrotność tego filmu, dzisiaj zapomnianego, a przecież stanowiącego klasykę amerykańskiego kina z czasów kiedy Hollywood nie było już wyrocznią.