Film kultowy? Mój na pewno!
W jednym z wywiadów Ridley Scott o filmie mówił tak: Skończyłem „Blade Runnera” i to była katastrofa! Inwestorzy nie dawali mi spokoju jęcząc, że nie mogę zakończyć filmu sceną gdzie Deckard podnosi origami, następnie spogląda na dziewczynę, podchodzi do windy i kiwa głową. „Tak nie można!” krzyczeli. „Owszem, można” odpowiedziałem i dodałem „To jest film noir” a oni zapytali „Co to jest ten film noir?”. I wtedy pojawił się problem.
Był to tak wielki problem, że Scott musiał nieco „rozweselić” swój obraz i dorzucić happy end, pożyczając kilka ujęć z „Lśnienia” Kubricka.Trzeba było czekać dobrych parę lat i przejść przez cztery wersje filmu, by w końcu nacieszyć oczy obrazem takim, jakim go sobie początkowo wymyślił a potem rozrysował (w swoich słynnych Ridleygramach) reżyser.
Chyba nie ma produkcji bardziej kojarzonej z kinem neo noir niż „Blade Runner”. Co więcej, obraz Scotta sam w sobie jest tak bogaty wizualnie, iż pojęcie „estetyka blade runnerowska” dało początek całej rzeszy filmowych naśladowców.
W pierwotnym zamierzeniu współscenarzysty Hamptona Fanchera większość fabuły miała rozgrywać się wyłącznie w pomieszczeniach dość mocno inspirowanych latami 40-tymi. Jednak Scott uparcie pytał ” Ale co jest za oknem? Przecież tam jest cały świat!”. Na co Fancher dość mocno poirytowany odpowiadał „Pieprzyć ten świat!”. Scott na szczęście nie posłuchał. Swiat wykreowany na potrzeby „Blade Runnera” jest tak samo ważnym bohaterem jak Deckard czy Roy. A może i ważniejszym, ze względu na swoje bogactwo i ogromny spadek kulturowy. Pieczołowitość z jaką został zaprojektowany i odtworzony nawet dzisiaj budzi spory podziw (ilość materiału zza kulis na ten temat to prawie 4 godziny!).
Do tej pory przyszłość na ekranie przedstawiano zazwyczaj jako utopie, Scott jednak poszedł w dystopie, której źródła należałoby szukać w fatalistycznej filozofii kina noir. Samo miasto to brudna i niebezpieczna bestia, skąpana w deszczu i mroku. Futurystycznego sznytu dodał mu Syd Mead, prace Mobiusa i rozświetlone neonami Tokio.
Co ciekawe rola Deckarda była specjalnie napisana pod Roberta Mitchuma, jedną z czołowych gwiazd filmów noir, który wtedy dobiegał już sześćdziesiątki. Jednak to seans „Poszukiwaczy zaginionej Arki” sprawił iż Scott zaangażował Forda (Pierwotnie Deckard też miał nosić fedorę). Deckard to duchowy spadkobierca wypalonych detektywów z kryminalnej pulpy lat 40-tych i postaci granych przez Humprey’a Bogarta. Rachel w wykonaniu Sean Young, w zależności od kontekstu potrafi być futurystyczną famme fatale lub niewinną damulką w opałach. Charakterem najbardziej wyjątkowym jest bez wątpienia Roy Batty. Batty to postać z zupełnie innej bajki. Jest niczym upadły Anioł z dzieła Miltona czy twór halucynogennych wizji Blake’a. Z jednej strony brutal, z drugiej erudyta. I to Batty, a konkretnie jego śmierć najmocniej zapada w pamięć podczas seansu. Nieśmiertelny cytat „o łzach w deszczu” (podobno mocno zaimprowizowany przez samego Hauera) to przecież najbardziej kultowa scena z całego filmu.
Legenda głosi iż pierwsza wersja obrazu miała aż 4 godziny. Scott po jej obejrzeniu powiedział „Jest cudowny, ale co to kurwa wszystko znaczy?!” W wersji kinowej dodano więc narracje Deckarda w obawie, iż większość zjadaczy popkornu nie załapie fabuły. Nic to nie dało, „Blade Runner” okazał się komercyjna porażką. Był za ponury, za skomplikowany i za mocno niejednoznaczny (co po latach okazało się jednym z większych plusów tej produkcji) . Samo znaczenie filmu – do dziś dzieli widzów na zwolenników i przeciwników teorii o Deckardzie replikancie. I dobrze, bo obok swojego bogactwa audio-wizualnego i popkulturowego znaczenia jest to element, który sprawia, iż „Blade Runner” wciąż tak mocno fascynuje.
Tekst pierwotnie ukazał się w ramach cyklu Mon Amour na portalu Kinomisja