„In The Earth” (2021) – recenzja

 

Duch Puszczy na kwasie

Najnowszy film Bena Wheatleya to rzecz mocno specyficzna. Z jednej strony pandemiczny eko horror a z drugiej klasyczny… folk horror w wyraźnym psychodeliczno-hippisowskim sosie.
Reżyser kręcił swój film podczas obecnej pandemii co nie tylko dodało produkcji niepokojącego realizmu ale też mocno wpłynęło na cały kreatywny aspekt filmu. „In The Earth” to rzecz kameralna i intymna: mamy las, mityczne bóstwo, zagubionego naukowca i jego przewodniczkę plus tajemniczego rezydenta dzikich ostępów, który być może jest przyjacielem a może wrogiem?
Cały film niesie na swoich barkach czwórka aktorów, z których znany z antologii „Inside No 9” Reece Shearsmith najmocniej zapada w pamięć. Dla mnie Wheatly w takich warunkach sprawdza się najlepiej: stawiając na porządną ekipę aktorską i ograniczoną przestrzeń („Free Fire”) i wijąc niepokojącą tajemnicę częściej ocierając się o dramat psychologiczny („Kill List”) niż kino grozy per se. Nie stroni też tutaj od mocnego gore co jest bardzo sympatycznym dodatkiem.
„In the Earth” choć jest obrazem skromnych środków, z pewnością zasługuje na seans kinowy: nie dość że ma świetne zdjęcia to jeszcze warstwa audiowizualna, mocno psychodeliczna i pojechana niczym odjazd po grzybkach, w pełni doceniona można być dopiero na dużym ekranie, wszechobecnej ciemności i w otoczeniu porządnych głośników (muzyka autorstwa Clinta Mansella jest niemalże piątą bohaterką tej opowieści).
W „In the Earth” najbardziej podobał mi się reżyserski ukłon w stronę folk horroru: z jednej strony mocno klasyczny a z drugiej nowatorski i zaskakujący. Jednak zawiódł najbardziej finał. Po frapującym i odjechanym tripie jakim były pierwsze dwa akty był niczym fatalny zjazd. Czekałam aż po tym całym nęceniu intrygującego konceptu coś wreszcie pierdolnie, wstrząśnie i zaskoczy ale zamiast wybuchu nastąpiło jedynie lekkie i mocno pretensjonalne tąpnięcie. Nie było skowytu, był pisk. No cóż, może ten trip wszedł mi na początku za mocno a może narkotyki były od początku nieco oszukane?
„In the Earth” to film z rodzaju tych budzących skrajne opinie. Jednak dla mnie mimo wszystko jest produkcją bardziej dodatnią niż ujemną. Folk horrorów jest jak na lekarstwo i może to nie poziom Astera ale Wheatley potrafi wyczarować coś z niczego, przykuć uwagę i zaskoczyć. Jeśli jeszcze kiedyś sięgnie do tego gatunku to z pewnością będę to oglądać.