Relikty Retro: Plunder Road (1957)

„Plunder Road” to trzeci film w dorobku urodzonego w Stambule Huberta Cornfielda, reżysera który nigdy nie wzniósł się ponad drugoligowe rzemiosło, ale na przestrzeni lat pracował m.in. z Sidneyem Poitier czy Marlonem Brando. Nie ukrywam, że „Plunder Road” to moje pierwsze spotkanie z tym twórcą, ale po seansie mam ochotę na więcej.

Historia jest prosta: pięciu facetów dokonuje zuchwałego skoku na rządowy pociąg przewożący 10 milionów dolarów w złocie. Sam napad kończy się sukcesem, ale pozostaje jeszcze przewieźć ukradzione złoto z Utah do Kalifornii i stamtąd zwiać za granicę. Do tego celu wykorzystują trzy ciężarówki i pod przykrywką transportu kawy, mebli i chemikaliów ruszają w liczącą kilkaset mil, znaczoną kolejnymi policyjnymi blokadami drogę.

To film z pogranicza klasycznego noir, heist movie i – być może przede wszystkim – egzystencjalnego thrillera, w którym zarówno przedtem, jak i później specjalizowano się nad Sekwaną. Rozpoczynająca „Plunder Road” sekwencja napadu na pociąg swoim chłodem i precyzją wykonania przywodzi na myśl dokonania Jean Pierre Melville’a i postawiłbym duże pieniądze, że Francuz wprost inspirował się produkcją Cornfielda, zwłaszcza, że ten dorastał w Paryżu, przyjaźnił się rzekomo z Godardem i Chabrolem, zakładam więc, że i Melville’a gdzieś na swojej drodze spotkał.

Odwracając nieco role, oczywistą wydaje się inspiracja Cornfielda innym wielkim Francuzem, Henri-Georgesem Clouzot i jego „Ceną Strachu”. Ciężarówki co prawda nie przewożą nitrogliceryny i nie grozi im eksplozja przy pierwszym większym wstrząsie, zagrożenie jednak stanowi obława i kolejne blokady. Choć na samym początku, kiedy na miejsce napadu transportują jakąś wrażliwą maszynerię, jeden z bohaterów konstatuje w myślach, że „pierwszy lepszy wybój i wylecimy w powietrze”. Cornfield wprost odnosi się tu do francuskiego, starszego o 4 lata klasyka.

Oprócz poniekąd zbliżonego punktu wyjścia, czyli przejazdu wielkimi maszynami przez nieprzyjazny teren, kolejnym, zapewne ważniejszym punktem stycznym jest fatalistyczny wydźwięk całości. W zasadzie od początku czuje się, że to nie może się skończyć dobrze. Ekipa dzieli się na trzy podgrupy, z których każda na własnej skórze przekonuje się, że każdy plan, choćby przygotowany w najdrobniejszych szczegółach, może się wysypać gdy do gry wkroczy największy wróg, czyli przypadek, ślepy cholerny los. Choć sam skok udaje się perfekcyjnie, zdaje się on być punktem, z którego nie ma odwrotu, punktem, z którego prowadzi tylko już tylko jedna droga wprost w otchłań.

Mimo niskiego budżetu realizacyjnie trudno się tu czegokolwiek przyczepić. Pierwsza kilkunastominutowa scena napadu na pociąg deszczową nocą zrealizowana jest perfekcyjnie. Później Cornfield urzeka mnie reżyserską efektywnością. Bez kitu, tu nie ma jednej zbędnej sceny. 72 minuty i sama esencja. O bohaterach wiemy tyle, ile musimy. Wystarcza kilka oszczędnych dialogów aby nadać mężczyznom odpowiedni, wystarczający rys psychologiczny. O rozwoju sytuacji dowiadujemy się z komunikatów radiowych, których nasza piątka słucha podczas jazdy. Więcej nie trzeba. Mimo, iż wielbię kino lat 50-tych to – zwłaszcza to hollywoodzkie – nierzadko cierpiało na grzech nadmiernego przegadania. „Plunder Road” wolne jest od tej przywary. Słowa padają tylko wtedy, kiedy muszą paść.

„Plunder Road” to mały, skromny brylancik noirowego, amerykańskiego kina, korespondujący jednocześnie z mistrzami znad Sekwany. Tego mi było trzeba tego ciepłego, lipcowego popołudnia.