Mechaniczna istota kina – część 1

Roboty pojawiły się na ekranie niemal wraz z pierwszymi filmami. Przynależą wszak do uniwersum science fiction, gatunku spoczywającego u korzeni X Muzy. Nie więc dziwnego, że wraz z rozwojem tego rodzaju kina postacie mechanicznych bohaterów mają w kolejnych filmach zagwarantowaną obecność. Niektóre z nich zyskują wręcz sławę ekranowych ikon – nierzadko stają się równorzędnymi partnerami ludzkich bohaterów i równie często potrafią „skraść” film nawet najznakomitszym aktorom. Przypomnijmy więc sobie najsłynniejsze roboty kina.

Rok 1977 to nie tylko symboliczna data narodzin Kina Nowej Przygody, kiedy to majowa premiera „Gwiezdnych wojen” wstrząsnęła kinem rozrywkowym i kulturą masową, ale też moment, gdy świat otrzymał postacie najbardziej rozpoznawalnych filmowych robotów: R2-D2 i C-3PO. Para mechanicznych przyjaciół to, obok Dartha Vadera, chyba najbardziej znane ikony kina science fiction i automatycznie rozpoznawalne symbole Gwiezdnej Sagi. Człekokształtny, złoty C-3PO, obdarzony manierami brytyjskiego majordomusa, choć nieco strachliwy i biało-granatowy R2, przypominający amerykańską skrzynkę na listy, inteligentny i sprytny droid astronawigacyjny, stały się nie tylko źródłem humoru w obu cyklach Gwiezdnej Sagi Lucasa.

To także równorzędni partnerzy głównych bohaterów wszystkich sześciu filmów obu Trylogii. Mają niemały udział w dramatycznych wydarzeniach galaktycznej wojny i posiadają bardzo wyraziste, zindywidualizowane osobowości. Żaden robot wcześniej ani później nie zdobył podobnie wielkiej filmowej sławy, jak ta para mechanicznych bohaterów. Zresztą, w Sadze robotów jest od zatrzęsienia, że wspomnę tylko o demonicznym, przypominającym szkielet generale Grievousie, czy kultowym wśród fanów serii robocie IG-88, łowcy nagród ścigającym Hana Solo i księżniczkę Leię na polecenie samego Dartha Vadera. Żaden z nich jednak nie stał się tak rozpoznawalny, jak wspomniana wcześniej dwójka.

Od premiery „Gwiezdnych wojen” minęło ponad 30 lat, ale przecież już znacznie wcześniej w historii kina pojawiały się roboty. Pierwszym istotnym jest Maria, ważna postać z legendarnego „Metropolis” Fritza Langa. Właśnie wtedy robot stał się tym, czym jawi się nam najczęściej w kinie – zagrożeniem dla ludzkiej egzystencji. To jednak skromny zaczyn tego, co pojawiło się na ekranie w następnych dziesięcioleciach. Maria (grana przez aktorkę Brigitte Helm) w rzeczywistości jest tu bardziej odpowiednikiem femme fatale, ucieleśnieniem pokus i niszczącej wszystko siły. Co istotne, wspomniany C-3PO Lucasa w dużej mierze wzorowany był na wyglądzie właśnie tej postaci (ot, taka ciekawostka).

Kino pierwszej połowy XX wieku nie obfitowało jeszcze w wiele interesujących postaci mechanicznych bohaterów, ale na pewno warto tu wspomnieć o dwóch udanych mechanicznych kreacjach. Pierwsza z nich to Gort, bohater „Dnia, w którym Ziemia zamarła” Roberta Wise’a z 1951 roku. W naiwnym i patetycznym filmie o pacyfistycznym przesłaniu Gort wychodzi z latającego talerza i rozbraja karabiny ziemskich żołnierzy. Początkowo wydaje się, że pozostaje on na usługach swego pana, kosmity o imieniu Klaatu, jednak z czasem okazuje się, że zadaniem robota jest sprawowanie pieczy nad prawem i ładem we Wszechświecie. W dzisiejszym kinie jest nie do pomyślenia, aby doszło do takiego podporządkowania się człowieka wobec maszyny, a przynajmniej nie bez katastrofalnych konsekwencji dla tego pierwszego. W dobie zimnej wojny rozsądek i inteligencja elektronicznego nadzorcy budziły nadzieję i zaufanie, szczególnie w porównaniu z ludźmi, niepotrafiącymi współistnieć w pokoju na własnej planecie.

Najpopularniejszym robotem połowy ubiegłego wieku okazał się jednak nie monumentalny Gort, lecz maszyna o imieniu Robby, jeden z głównych bohaterów legendarnej „Zakazanej planety” Freda McLeoda Wilcoxa z 1956 roku. Robby wraz ze swoim panem, kapitanem Morbiusem i jego córką Altairą mieszka na planecie Altair IV, na której znajdują się pozostałości po tajemniczej cywilizacji Krelów. Zarówno robot, jak i urządzenia ukryte we wnętrzu planety, okazują się częścią niezwykłej technologii mogącej zmaterializować każde pragnienie żyjących istot. To fabularne rozwiązanie symbolizuje bezpośrednie zagrożenie wyniszczenia ludzi przez ucieleśnione agresywne instynkty i namiętności gnieżdżące się w ich podświadomości. W finale dochodzi do zniszczenia planety i jej technologicznego wyposażenia, ale odlatujący ziemscy kosmonauci zabierają ze sobą Robby’ego – w ten sposób narażają się na kolejne niebezpieczeństwa. Nie możemy mieć jednak pewności, że taka interpretacja roli robota jest w tym wypadku słuszna, gdyż niezwykle zaawansowany technicznie (jak na lata 50.) Robby został później wykorzystany w innych filmach oraz w telewizji, tak więc prawdopodobnie wytwórnia MGM po prostu nie chciała pozbywać się tak cennego bohatera. Dziś można jednak odczytywać to jako sygnał, że w kinie następnych dekad robot stanie się poważniejszym zagrożeniem dla człowieka, niż sądzono.

Na efekty takiego podejścia nie trzeba było długo czekać. Szybki postęp technologiczny i rozwój komputerów skłoniły filmowców do stawiania coraz poważniejszych pytań o kwestie bezpieczeństwa człowieka w tej sytuacji. W 1973 roku Michael Crichton nakręcił „Świat Dzikiego Zachodu”, gdzie w nieodległej przyszłości ludzie bawią się w specyficznym parku rozrywki Delos, w którym androidy zaspokajają niskie instynkty gości dających upust swojej żądzy seksu i zabijania. Gdy dochodzi do awarii systemu, stają się one śmiertelnym zagrożeniem dla turystów, którzy z zabójców stają się ofiarami. Główny negatywny bohater filmu, robot-kowboj Gunslinger, ukazuje pełnię zagrożenia, jakie może stać się udziałem ludzi ze strony świata techniki – jest inteligentniejszy od człowieka i praktycznie niezniszczalny.

To dopiero jednak początek kłopotów naszej rasy w filmowym świecie science fiction.
W roku 1978 Ridley Scott zrealizował klasycznego dziś „Obcego – ósmego pasażera Nostromo”. Chociaż głównym tematem filmu była rozpaczliwa walka o przeżycie załogi gwiezdnego transportowca, do wnętrza którego przedostał się niemal niezniszczalny potwór z kosmosu, to jednak nie sposób przeoczyć tu faktu, że za wszystkie wydarzenia w filmie odpowiadał po części Ash – członek załogi i android, zaprogramowany przez złowrogą korporację w celu pochwycenia Obcego, nawet kosztem ekipy „Nostromo”. Ash w ciele niepozornego Iana Holma w finale okazuje się bezlitosnym zabójcą i beznamiętnym wykonawcą rozkazów swoich mocodawców, dla których ludzie nie znaczą nic wobec możliwości pozyskania obcej formy życia dla celów badawczych i militarnych. Mechaniczny załogant „Nostromo” okazał się kolejną maszyną, która miast służyć ludziom, stwarza dla nich realne i aktywne zagrożenie, choć tym razem nie stało się to za przyczyną zawodzącej technologii, ale świadomego działania człowieka, który zaprogramował androida dla zbrodniczych celów.

Podobna sytuacja ma miejsce w zapomnianym już trochę „Saturnie 3” Stanleya Donena z 1980 roku z Kirkiem Douglasem, Harveyem Keitelem i Farrah Fawcett. Na doświadczalną stację kosmiczną na Tytanie, gdzie nad rozwiązaniem problemu głodu na Ziemi pracuje dwójka kosmonautów, przybywa kapitan Benson, w rzeczywistości zabójca, i konstruuje potężnego robota, który, połączony z jego mózgiem, wkrótce przejmuje także jego cechy charakteru. Oczywiście dochodzi do rzezi, bo robot z umysłem mordercy nie będzie zajmował się wyłącznie eksperymentami naukowymi. Klasyczny przykład filmowej prezentacji zagrożenia człowieka przez maszynę w filmie Donena przedstawiony został chyba w najbardziej bezpośredni sposób. Twór człowieka, skonstruowany, by mu pomagać i pracować (dla dobra ludzkości, a co!), na skutek ludzkiej niedoskonałości (a wręcz czystego zła, jakim Benson „zaraża” robota) staje do pojedynku ze swoim panem. Trzeba przy okazji przyznać, że do czasu „Elektronicznego mordercy” Camerona żaden robot nie prezentował się na ekranie bardziej złowieszczo niż Hector, obdarzony nadnaturalną siłą, samoświadomością i potężnym stalowym cielskiem. Maszyna jest tym bardziej przerażająca, że nie jest tylko bezmyślnym zabójcą – mordując swojego twórcę usiłuje kontrolować życie mieszkańców stacji, zakochując się w ponętnej Fawcett. Oczywiście, przypadek zniewolenia człowieka przez roboty w bardziej bezpośredniej formie pojawi się w kinie nieco później, ale warto odnotować ten film skupiający w sobie kilka istotnych trendów kina s-f, które potem powtarzać się będą w najważniejszych dziełach gatunku.

Film Donena nie był ostatnim, w którym robot jako maszyna użytkowa na skutek awarii staje się dla człowieka zagrożeniem. W niedocenianym filmie Antony’ego Hoffmana „Czerwona planeta” z 2000 roku, w wyprawie na Marsa towarzyszy kosmonautom specjalnie dla nich skonstruowany pomocnik, inteligentna AMEE, przypominająca kształtem metalowego psa. Gdy dochodzi do awaryjnego lądowania na planecie, doznaje ona poważnego uszkodzenia. Na skutek usterki zaczyna postrzegać ludzi jako zagrożenie, które należy wyeliminować. O ile sam film skupia się bardziej na walce o przetrwanie topniejącej garstki ocalałych na niegościnnym globie niż na problemach z robotem, o tyle sam wątek maszyny polującej na ludzi budzi lęk. Jego źródłem jest tu świadomość, że urządzenie (może nie proste, ale na pewno „oczywiste” w warunkach nieodległej przyszłości) może stać się śmiertelnym zagrożeniem na skutek zwykłej awarii. Nie ma sensu doszukiwać się jakiegoś filozoficznego przesłania w „Czerwonej planecie”, dość realistycznie przedstawiona AMEE i odwrócenie jej funkcji z użytkowej na zabójczą uzmysławia widzom to, co w zasadzie już wiedzą – najzwyklejsza technika przez przypadek może zabić. Niby nic odkrywczego, ale trudno o takie konkluzje w innych filmach.

Dodaj komentarz