Mechaniczna istota kina – część 2

Robot w kinie służy, pomaga, rozśmiesza, straszy, zagraża, a nawet zabija. Czyli robi to wszystko, czego nie potrafi kuchenny blender. Szybki postęp techniczny jest owocem ludzkiego umysłu, ale postęp pozbawiony kontroli może prowadzić do konfliktu, co automatycznie staje się dobrym punktem wyjścia do napisania scenariusza.

Jednym z ostatnio nakręconych filmów poruszających temat robota jako służącego człowieka, który obraca się przeciwko swojemu panu, jest średnio udany „Ja, robot” Aleksa Proyasa z 2004 roku, gdzie w świecie zaawansowanej przyszłości roboty pomagające ludziom na co dzień są tak powszechne, jak dziś odkurzacze. Mimo niezwykle sympatycznych fizjonomii i charakterów są jednak przez ludzi traktowani znacznie gorzej od sprzętu AGD. W efekcie prowadzi to do buntu i po raz kolejny maszyny czysto użytkowe powstają przeciwko swoim panom. Jak i dlaczego – tego już w filmie dokładnie się nie precyzuje. Jest za to mowa o „duchu w maszynie” i zagadkowy główny mechaniczny bohater, jednak film nawet nie próbuje pokusić się o rozwinięcie tego wątku. Nieoczekiwanie jednak „Ja, robot” nawiązał do chyba najbardziej interesującego nurtu występującego w kinie o zbliżonej tematyce – pojawienia się w maszynie iskry bożej zrównującej automat z człowiekiem, oczywiście na poziomie emocji i odruchów.

Najbardziej znanym przykładem takiego trendu w tym podgatunku filmowym jest legendarny „Łowca androidów” Ridleya Scotta z 1982 roku. Kryminalna opowieść o polowaniu byłego policjanta na replikantów niczym nieróżniących się od ludzi wyglądem zewnętrznym w scenerii wiecznie mrocznego i moknącego w nieustającym deszczu Los Angeles, w finale zamienia się w poruszającą opowieść o niezwykłym umiłowaniu życia przez bezduszną z pozoru maszynę. Grupa androidów, którzy mimo groźby śmierci przybyli na Ziemię, aby odnaleźć swojego twórcę i skłonić go do zmiany ich konstrukcji tak, żeby znieść kilkuletnią barierę długości życia, w starciu z łowcą okaże się co najmniej tak samo ludzka, jak on sam, a może nawet i bardziej.  „Łowca androidów” w 1982 roku okazał się porażką kasową i nie znalazł zrozumienia wśród krytyków, którzy nie chcieli bądź nie potrafili odnaleźć w filmie niepokojącego pytania o granice człowieczeństwa. Skoro robot potrafi odczuwać tak samo jak człowiek, a nawet wybaczyć swojemu prześladowcy, ratując mu życie, to czy taka maszyna wciąż jest tylko maszyną? Nie znajdziemy tu odpowiedzi, ale sam fakt tak oryginalnie postawionego pytania w połączeniu z intensywnym, mrocznym klimatem filmu sprawił, że stał się on jednym z najwybitniejszych przedstawicieli gatunku nie tylko kina science fiction.

Co ciekawe, dość podobne wątki ludzkiej duszy zagubionej w mechanicznym ciele możemy znaleźć czasami w znacznie bardziej komercyjnym repertuarze. Warto w tym miejscu wspomnieć o głośnym swego czasu „Superglinie” (dość nieszczęśliwe tłumaczenie oryginalnego tytułu „RoboCop”) Paula Verhoevena z 1987 roku. To skąpana w krwawej przemocy i wypełniona prostymi rozrachunkami moralnymi historia brutalnie zamordowanego policjanta z ogarniętego plagą przestępczości Detroit przyszłości, który „zmartwychwstaje” w postaci prototypowego cyborga, Robocopa na usługach policji. Mimo serii atrakcji i sensacyjnych scen, znalazło się i tutaj miejsce na pojawienie się „ducha w maszynie”. Tytułowy Robocop (w przeszłości Alex J. Murphy, ojciec i mąż) po swojej aktywacji zaczyna odzyskiwać fragmenty pamięci, pieczołowicie wykasowanej w chwili przeszczepu jego szczątków do „ciała” maszyny. Robocop-Alex wkrótce zaczyna nabierać ludzkich cen i przestaje być bezmyślnym urządzeniem wykonującym rozkazy swoich twórców. Pozostawiony w jego „umyśle” człowieczy pierwiastek powoduje, że cyborg staje do walki ze złem i wspomina swoją miłość do rodziny. Ten wątek nie doczekał się twórczego rozwinięcia (także w dwóch kolejnych filmach cyklu oraz serialu telewizyjnym), tonąc w morzu atrakcji sensacyjnych. Nie można jednak zignorować faktu, że pytania o to, czym jest unicestwienie ludzkiego ciała i czy technologia może jednak przywrócić człowieka z otchłani śmierci, pojawiły się w komercyjnym kinie rozrywkowym.  Zagadka nieokiełznanego żywiołu ludzkiego ducha, który pojawia się w skorupie maszyny, nie doczekała się jeszcze oprawy intrygującej i właściwej dla wagi tematu.

W 1999 roku Robin Williams wcielił się w postać robota Andrew Martina w filmie „Człowiek przyszłości” na podstawie opowiadania Isaaca Asimova. Tytułowy bohater to automat spełniający funkcje pomocy domowej. W pewnym momencie zaczyna on przejawiać niezwykłe talenty, a z czasem także rozwija się u niego osobowość. Historia zmierza do melodramatycznego finału, w którym Andrew zwraca się do władz z prośbą o uznanie go za człowieka. Stał się bowiem istotą, która potrafi nie tylko twórczo myśleć i okazywać emocje, ale również kochać, a także… umrzeć. Tuż przed śmiercią prośba maszyny zostaje spełniona i dostaje ona prawo do poślubienia swojej ukochanej. Interesujący temat doczekał się bardzo dosłownego potraktowania, ale mimo tego warto także wspomnieć o tym filmie w reżyserii Chrisa Columbusa.

W „A.I. – Sztuczna inteligencja” Stevena Spielberga z 2001 roku, roboty konstruowane przez ludzi są jeszcze bardziej zaawansowane. Nie tylko fizycznie nas przypominają, ale także potrafią odczuwać to samo, co ludzie. Film opowiada historię Davida, robota o ciele chłopca, który staje się dla pewnego małżeństwa namiastką ich ciężko chorego syna. Przelewają na maszynę całą swoją miłość, w dodatku nie bez wzajemności. Gdy jednak chłopiec odzyskuje zdrowie i wraca do rodziców, ci po prostu pozbywają się z domu Davida, kompletnie nie przejmując się faktem, że maszyna zdążyła ich „pokochać”. Porzucony w lesie, zrozpaczony mechaniczny chłopiec rozpoczyna wieloletnią odyseję, mającą połączyć go z jego ludzką matką. U Spielberga maszyna jest więc bytem, którego uczucia są bardziej szczere i prawdziwe niż u krzywdzących go ludzi. David kocha bezwarunkowo i pragnie tylko jednego – powrotu do swojej „rodziny”. Świat prezentowany w „A.I.” jest światem ludzi, którzy bez skrupułów potrafią niszczyć oddane im maszyny użytkowe (wstrząsające sceny z robotami unicestwianymi na okrutnych widowiskach dla gawiedzi). Poetycki finał filmu zadaje pytanie o naturę ludzkich uczuć i po raz kolejny każe zastanowić się nad tym, czym naprawdę jest człowieczeństwo.

Interesującym rozwinięciem tego wątku mogła być postać cyborga Marcusa Wrighta z „Terminator: Ocalenie”. Mogła być, gdyby reżyser McG bardziej skupił się na konsekwencjach umieszczenia ludzkiego mózgu (i paru innych fragmentów ciała) w ciele maszyny, miast na sensacyjnej akcji. Należy jednak podkreślić i docenić nowatorstwo pomysłu, gdzie człowiek tak naprawdę nie wie że jest po części maszyną (do czasu) i gdzie prędzej czy później dochodzi do starcia dwóch stron jego osobowości: ludzkiej i sztucznej. Nie należy jednak wykluczyć, że doczekamy się czegoś ciekawego także w tym temacie.

Obok robotów poszukujących w sobie ludzkiego pierwiastka warto odnotować mniej znaną grupę przedstawicieli gatunku, którzy świadomie i z zaskakującym oddaniem chcą i potrafią ludziom służyć. Są to dość rzadkie w kinie przypadki, gdy robot wykonuje zadania… do których został zaprojektowany. Chyba najbardziej znanym takim przedstawicielem naszych mechanicznych braci jest mlecznokrwisty android Bishop ze słynnych „Obcych – decydującego starcia” Jamesa Camerona z 1986 roku. Załogant wojskowego statku „Sulaco” i pełnoprawny członek drużyny kosmicznych marines budzi początkowo nieufność Ellen Ripley, głównej bohaterki, która wraz z żołnierzami wyrusza z misją ratunkową na odległą planetę. Jej niechęć jest zrozumiała w sytuacji, gdy pamiętamy o wydarzeniach na pokładzie „Nostromo” kilkadziesiąt lat wcześniej. Bishop, obdarzony intensywnie wyrazistą i niepokojącą twarzą Lance’a Henriksena, w ostatecznym rozrachunku okazuje się jednak najbardziej niezawodnym i wiernym człowiekowi członkiem oddziału, który w finale filmu ratuje Ripley i nielicznych ocalałych ze starcia z kosmicznymi stworami. Mimo swojej niezłomnej i lojalnej postawy doczekał się on jednak dość okrutnego losu – został rozerwany na pół przez gigantyczną Królową Obcych.

Nieco lepiej powiodło się Annalee Call, żeńskiemu androidowi występującemu w czwartej części cyklu sagi o Obcych. Maszyna o drobnym ciele Winony Ryder z pozoru niczym nie różni się od człowieka. Jest członkiem grupy kosmicznych piratów, którym jednak bliżej do gromady oryginałów i dziwaków niż prawdziwych kryminalistów. Wraz ze swymi kompanami dostarcza na pokład wojskowego statku badawczego kilku zahibernowanych ludzi, którzy mają stać się obiektami „zainfekowanymi” przez Obcych. Gdy wszystko idzie źle, razem ze sklonowaną Ripley i swymi towarzyszami usiłuje uciec z opanowanego przez maszkary pojazdu. Call nie przejawia żadnych nieludzkich właściwości niemal do końca filmu, gdzie wreszcie odkrywamy jej tożsamość. Okazuje się, że robot tak naprawdę chciał zgładzić Ripley, będącą w jego (jej?) oczach zagrożeniem wobec rodzaju ludzkiego. Do mordu jednak nie dochodzi, a obie panie (z których żadna w końcu nie jest prawdziwym człowiekiem – Ripley ma w sobie pierwiastki obcej rasy) w finale walczą o życie swoje i los Ziemi. O Call warto wspomnieć jednak tylko jako o ciekawostce, bo jej sztuczne pochodzenie w samym filmie nie jest zbyt istotne dla fabuły. To jednak jeden z niewielu przyjaznych człowiekowi, wiernych do końca robotów srebrnego ekranu.

Kolejnym reprezentantem tej grupy jest Data, android z serialu i kilku filmów nowej generacji „Star Trek”. Skąpany w potoku poprawności politycznej cykl traktuje go na równi z całą załogą statku U.S.S. Enterprise. Data, przedstawiony jako niegroźny i dość zabawny osobnik, stara się zrozumieć ludzkie cechy charakteru i – co ciekawe – posiąść je. Nie dlatego, żeby stać się człowiekiem. W filmie nie ma mowy o filozoficznych rozważaniach o istocie człowieczeństwa – co to, to nie. Po prostu Data chce zrozumieć to, czego zrozumieć i przetłumaczyć na cyfrowy język androida się nie da. Zabawny i nieporadny w swoich próbach robot jest jednak zawsze wiernym i lojalnym towarzyszem załogi statku. Aż do samego końca, bo w jednym z filmów cyklu, „Star Trek: Nemesis”, Data poświęca swoje życie dla uratowania swoich przyjaciół. Siłą rzeczy, trudno odmówić sympatii tej postaci.

Trochę gorzej z podobną życzliwością jest w przypadku jednego z najbardziej charakterystycznych i rozpoznawalnych robotów filmowych – T-800. Odtwarzany przez potężnego Arnolda Schwarzeneggera cyborg, tytułowy bohater filmu Jamesa Camerona „Terminator 2: Ostateczna rozgrywka” (bądź też „Dzień Sądu”), mimo budzącego grozę wyglądu i możliwości bojowych tak naprawdę jest oddanym do samego końca obrońcą Johna Connora i jego matki, Sarah, jedynych nadziei ludzkości w świecie zagrożonym przez maszyny przyszłości. Cameron w pomysłowy sposób wykorzystał robota z „Elektronicznego mordercy” (OK, to był trochę inny model, ale zewnętrznie to wciąż ten sam Arnold), z bezlitosnego zabójcy ludzi czyniąc go w kolejnej części ich obrońcą. Mocarny i niezniszczalny T-800 budzi lęk, ale też zaufanie, gdy odpiera kolejne ataki na matkę i syna. Maszyna, w pierwotnym zamyśle skonstruowana do zabijania, stała się (po przeprogramowaniu) protektorem życia, obrońcą gotowym polec za swoich podopiecznych. Cyborg, w bezpośredni sposób ucieleśniający w obu filmach lęk człowieka przed postępującą i coraz bardziej niezrozumiałą technologią, w „T2” zostaje nieco oswojony, przez co nasz strach ulega neutralizacji. Scena, w której robot usiłuje nauczyć się uśmiechania, pokazuje jednak wyraźnie, że nie ma tu mowy o żadnym uczłowieczeniu. Cyborg na zawsze będzie maszyną. Zresztą potwierdziła to po kilkunastu latach trzecia część filmu, w której T-800 powraca niemal dokładnie w tej samej roli – obrońcy ludzkości przed innym mechanicznym zabójcą.

I właśnie filmy o elektronicznych mordercach okazały się jedną z najciekawszych odnóg robociego podgatunku. Oczywiście na pierwszy plan wysuwa się tutaj seria o terminatorach, zapoczątkowana przez Jamesa Camerona w 1984 roku. W mrocznym i przygnębiającym thrillerze „Elektroniczny morderca” przysłany z nieodległej przyszłości robot ma za zadanie likwidację młodej dziewczyny, Sary Connor, przyszłej matki nienarodzonego jeszcze przywódcy powstania ludzi przeciw komputerowemu systemowi Skynet. Terminator jest maszyną zbudowaną przez maszyny, której celem jest zabijanie ludzi.

Prosta idea pierwszego filmu cyklu doczekała się interesującego rozwinięcia w sequelu z 1991 roku. Stalowego cyborga zastąpił robot z ciekłego metalu, przybierający dowolne formy i kształty, w tym także wierne kopie spotkanych ludzi. O ile sama idea oryginalnie pomyślanej maszyny (?) nie różniła się w założeniach i celach do zrealizowania od swojego poprzednika (tym razem chodzi o zlikwidowanie nastoletniego Johna Connora, a nie jego matki), o tyle kapitalnym pomysłem okazał się projekt maszyny, która płynnie zmienia kształty i w zasadzie nie wiadomo, jak ją unicestwić (strzelanie i rozrywanie na kawałki nic nie daje). T-1000, choć nie miał imponującej postury Schwarzeneggera, lecz jedynie niepozorną sylwetkę Roberta Patricka, budził na ekranie nie mniejszą grozę. Pomysłowe wykorzystanie możliwości, jakie dały zmienne kształty zabójcy z ciekłego metalu, dopełniały wizerunku udanego widowiska akcji.

Na tym tle nieco mizerniej wypadł robot-morderca z trzeciego filmu cyklu, czyli T-X o pięknym ciele modelki Kristanny Loken, częściowo mechaniczny, częściowo z ciekłego metalu, ale równie zabójczy i niepowstrzymany, co jego poprzednicy. Nie da się jednak ukryć, że choć sam „Terminator 3: Bunt maszyn” był filmem udanym, to jednak nie wniósł niczego nowego do tematu, podobnie jak kolejna część cyklu „Terminator: Ocalenie” z 2009 roku. Ten bardzo przeciętny (na tle tej zacnej serii) film warto wspomnieć głównie z powodu sporej ilości robociej „fauny” pojawiającej się w dziele McG. Także tutaj maszyny skupiają się głównie na eksterminacji resztek ludzkiej populacji.

Zdecydowanie mniej znanym, a niepomiernie ciekawszym filmem jest brytyjski „Hardware” z 1990 roku w reżyserii Richarda Stanleya. Świat w filmie to postnuklearna pustynia przyszłości, gdzie ludzie żyją w ponurych miastach otoczonych przez radioaktywne pustkowia. Właśnie na takiej pustelni  przypadkowy zbieracz złomu odnajduje szczątki bojowego robota M.A.R.K. 13 (nawiązanie do Ewangelii św. Marka celowe) i sprzedaje nieznajomemu mężczyźnie, ten z kolei ofiarowuje je jako prezent swojej dziewczynie. Pozornie martwa maszyna okazuje się śmiertelnie niebezpiecznym robotem, który, pozyskując części z otaczających go sprzętów kuchennych, sam się naprawia i przystępuje do krwawej akcji. Zabija chłopaka głównej bohaterki, wstrzykując mu śmiertelną truciznę, która zgon poprzedza narkotycznymi wizjami swojej ofiary. M.A.R.K. 13 jest o tyle specyficzną maszyną w świecie filmowych robotów, że jego działania i determinacja w próbach mordowania przypomina bardziej ludzkie szaleństwo niż mechaniczne czynności. Fakt ten potęguje przygnębiający, ponury klimat świata przyszłości. M.A.R.K. 13 to do dnia dzisiejszego jedna z najbardziej przerażających maszyn, jakie można spotkać w kinie.

Dodaj komentarz