White Material – recenzja

W swoim najnowszym filmie, Claire Denis powraca do Afryki, w której się wychowała, jednak próżno szukać tutaj piękna i gloryfikacji czarnego kontynentu. Zamiast tego dostajemy mroczny dramat psychologiczny z genialną – jak zwykle – kreacją Isabelle Huppert.

reżyseria: Claire Denis

scenariusz: Claire Denis, Marie N’Diaye

zdjęcia: Yves Cape

muzyka: Thindersticks

obsada: Isabelle Huppert, Christopher Lambert, Isaack de Bankole, Nicolas Duvauchell

produkcja: Francja, Kamerun / 2010

Jeśli ktoś spotkał się już z kinem Claire Denis wie, że jej twórczość ma dwa bieguny: intymny i kameralny, jak to było w przypadku jej poprzedniego filmu „35 shots of rum”, oraz apokaliptyczny, z którym mamy do czynienia w jej najnowszym dziele – „White material”. Apokalipsa nie dokonuje się tu jednak przy użyciu mocnych środków i ekspresyjnej formy. Jest to raczej historia upadku, który choć spodziewany od samego początku, ma w końcowym rezultacie zaskakująco szokujący finał.

Miejsce akcji to nienazwane afrykańskie państwo, które stoi na progu wojny domowej mającej na celu zmianę dotychczasowego reżimu. Brak nazwy państwa nie jest przeszkodą do łatwego wywnioskowania analogii z konfliktami politycznymi w Rwandzie czy Angoli, lecz mimo iż komentarz polityczny jest dość istotny, nie będzie stał na pierwszym miejscu zarezerwowanym dla bohaterki – Marie Vial (Isabelle Huppert). To kobieta w średnim wieku, prowadząca plantację kawy. Ziemia nie należy do niej, tylko do jej byłego teścia. Po rozstaniu z mężem Andre (Christopher Lambert), Marie postanowiła zająć się uprawą ziemi, której nikt już nie chce. Jej pracownicy uciekają w strachu przed rebeliantami, Andre chce potajemnie sprzedać ziemię i wyjechać, a syn, mimo dorosłego już wieku – zainteresowany jest jedynie własnymi potrzebami. Na opuszczonej plantacji ukrywa się ranny przywódca rebeliantów – Bokser (Isaach de Bankole). Marie udziela mu schronienia i choć wszystkie znaki na niebie i ziemi krzyczą wręcz, że czasy kolonializmu się skończyły i nie jest to miejsce dla białych osadników, Marie postanawia zostać. Czy jest to spowodowane heroizmem czy czystą głupotą? Denis nie daję łatwej odpowiedzi.

Trudno jest zrozumieć Marie – jej wyprawy, spotkania z żołnierzami, kłótnie z Andre… wszystkie te momenty niosą ze sobą ładunek strachu i niepokoju. To hiper intensywna teraźniejszość, której doświadczają ludzie w czasie politycznych napięć. Jednak w przeciwieństwie do miejscowych, Marie nie musi żyć w tym napięciu. Jest to jej świadomy (lecz głęboko niezrozumiały) wybór, nie mający u podstaw sentymentalnego przywiązania do rodziny czy ziemi, ale raczej olbrzymie pokłady szaleństwa mające swoją genezę w stopniowo rozpadającym się świecie zarówno fizycznym jak i emocjonalnym.

Isabelle Huppert to specjalistka od ról emocjonalnie wycofanych jednostek pogrążających się w otaczającym świecie. Bez względu na to, jak wspaniale współpracuje z innymi aktorami, „White material” udowadnia, że jest ona przede wszystkim genialną solistką. Jej interakcje z innymi postaciami filmu to raczej szybkie negocjacje niż szczere rozmowy. Marie to „kobieta samotna” – bez rodziny, bez kraju, bez przyszłości. Plantacja to ostatnia rzecz, o której może wyrażać się z poczuciem własności, jednak w obliczu konfliktu zbrojnego, ten ostatni element również zostanie jej odebrany.

„White material” to nie tylko jeden z najbardziej prowokacyjnych filmów Claire Denis, ale również bardzo osobisty. Jako córka francuskiego dyplomaty reżyserka dorastała w Afryce, a swoje doświadczenia z tym związane opowiedziała już w autobiograficznym debiucie pt.: „Chocolat” z roku 1987. W najnowszym filmie, tematyka jest znacznie delikatniejsza. Biała kobieta próbująca kurczowo trzymać się swojej ziemi w państwie, które zapomniało już dawno o swojej kolonialnej przeszłości. Tu nie ma już miejsca dla białych bogaczy. Czarna ludność, która przez lata służyła jako siła robocza na plantacji stała się praktycznie z dnia na dzień zagrożeniem dla Marie i jej rodziny. Ciekawy jest również fakt, iż „White material” to dramat, w którym można wyróżnić dwie płaszczyzny konfliktu politycznego – wojnę domową i walki między władzami a rebeliantami, oraz schyłek kolonializmu. Przywołując rzeczywiste czystki etniczne, jak sytuacja we wspomnianej przeze mnie Rwandzie, wydawać by się mogło, że będzie to wątek dominujący i znacznie bardziej brutalny. Denis jednak rozgrywa swój film w taki sposób, by pokazać jak najmniej konfliktu wewnętrznego, skupiając się bardziej na zdecydowanym podkreśleniu swoistej „zemsty” czarnego kontynentu, za kolonializm zgotowany im przez białych osadników. Sprowadzenie jednak całego filmu do walki czarnych z białymi byłoby zbytnim uproszczeniem.

Denis wraz z współautorką scenariusza Marie N’Diaye (francuską pisarką senegalskiego pochodzenia) nie popadają w rasistowską paranoję. Pokazują raczej białą ludność, która stara się zbudować swój świat na ziemi, która nigdy nie była ich. Bohaterowie „White material” to ludzie bez korzeni i choć postawa Marie może być uznana za godną chwały determinację, to na pierwszy plan i tak wysuwa się fakt, iż żyje ona w stanie totalnego zaprzeczenia spychającego ją coraz głębiej w szaleństwo, które stało się również udziałem jej syna zmieniającego się z dnia na dzień z obiboka w psychotycznego, perwersyjnego wariata.

„White material” – jak wiele filmów Claire Denis – to wizualna uczta nie dla każdego. Jego powolna narracja i ograniczony dialog, wydadzą się niektórym brakami fabularnymi. Jednak trzeba sobie uświadomić, że ta reżyserka pracuje na całkowicie innym poziomie abstrakcji. Rzeczy, które nie do końca mają sens, czasem lepiej odpuścić w trakcie seansu, gdyż koniec z całą pewnością będzie zaskoczeniem i logicznym zamknięciem całości. Jest to jeden z tych obrazów, które bez względu na to czy podobają się widzowi czy też nie, są niezwykle trudne do zapomnienia.

Dodaj komentarz