„We are what we are” – recenzja

„We are what we are” Jorge Michela Grau’a to świetny debiut filmowy, wyznaczający nowy tor dla gatunku horroru opanowanego w ostatnich latach przez slashery robione według tej samej receptury. Nie ma tu wiele krwi, ani scen grozy. Zamiast tego dostajemy bezpardonowy komentarz na temat współczesnego życia w stolicy Meksyku.

scenariusz i reżyseria: Jorge Michel Grau

zdjęcia: Santiago Sanchez

obsada: Paulina Gaitan, Alan Chavez, Francisco Barreiro, Carmen Beato

produkcja: Meksyk, 2010

Trudno mieć za złe meksykańskim reżyserom pewną monotematyczność jaka zdominowała ich kinematografię w ostatnich latach. Sytuacja społeczno-polityczna w kraju pełnym przemocy i rządzonym przez kartele narkotykowe, sama podsuwa motywy scenariuszy. Większym problemem od jednostajności tematów jest jednak powierzchowność w ich podejmowaniu. Debiut filmowy Jorge Michela Grau’a przełamuje tę monotonię nie tylko na płaszczyźnie fabularnej ale również formalnej. Jest to film nowatorski technicznie i rewolucjonizujący skostniały już mocno gatunek horroru, wprowadzając go w sferę kina zaangażowanego. Przekaźnikami dość ostrego komentarza społecznego są tu członkowie ubogiej rodziny kanibali żyjący w samym centrum przeludnionego Mexico City.

Pierwsza, niepokojąca scena, kompletnie pozbawiona  dialogu, ukazuje starszego mężczyznę, który zwijając się z bóju, przemierza alejki nowoczesnego centrum handlowego. Po krótkiej chwili człowiek ten umiera w męczarniach, lecz akt ten nie robi na nikim wrażenia. Zwłoki są szybko usuwane przez ekipę sprzątającą, by dramat ten nie zakłócił spokoju kupujących. Zjadliwe obserwacje na temat konsumpcjonizmu i znieczulicy społeczeństwa są jednym z elementów tworzących nowy typ horroru, który, choć czerpie z filmów wampirycznych i dzieł o zombie, wykorzystuje bardzo naturalne, codzienne sytuacje.

Kanibalizm będący tematem głównym filmu, jest nie tylko ukazany w sposób enigmatyczny, ale przede wszystkim jako praktyka dość banalna. Potrzeba zdobycia ludzkiego mięsa jest tak samo konieczna dla rodziny bohaterów, jak dla każdej innej zaspokojenie normalnych nawyków żywieniowych w momencie, gdy zabraknie głównego żywiciela. Choć próbują żyć jak dawniej, pewne rzeczy muszą ulec zmianie. Starzec, który zmarł w centrum handlowym, był nie tylko tym, który „polował”, ale był również duchowym przywódcą stada (ku dezaprobacie żony potępiającej jego uzależnienie od prostytutek). Po jego śmierci rodzina staje przed problemem wyboru nowego lidera, a w filmie uwidacznia się główny konflikt, który zaskakująco nie polega na opozycji pomiędzy kanibalami a światem zewnętrznym, lecz na antagonizmach między członkami rozbitej rodziny.

Kobiety wydają się być znacznie silniejsze. Matka to kobieta, której przemoc przychodzi niezwykle łatwo, zarówno wobec obcych jak i domowników. Jej frustracja jest skierowana głównie przeciwko  Alfredo – starszemu synowi, który ma przejąć rolę lidera. Alfredo jest nieśmiały, zamknięty w sobie i w żadnym wypadku nie jest przygotowany na to, co go czeka. Jego strach pogłębia również nowo odkryta orientacja homoseksualna będąca jednym z wielu powodów do kłótni z bratem Julianem, mającym pociąg do przemocy, ale również do ich młodej siostry Sabiny.

Choć „We are what we are” należy do gatunku horroru, film Grau’a jedynie ociera się o elementy gore, których możnaby się spodziewać przy takiej tematyce. Reżyser wręcz celowo usuwa w cień drastyczne sceny (są one obecne ale często pokazane nie wprost), by widz mógł skupić się na wymiarze społecznym. Meksyk jawi się tutaj bowiem jako miejsce, gdzie margines społeczeństwa (homoseksualiści, prostytutki czy biedota) jest dużo bardziej odrażający niż kanibalizm. W scenie w kostnicy, po tym jak koroner znalazł niestrawiony palec w żołądku zmarłego mężczyzny, patolog komentuje ten fakt ze stoickim spokojem: „W tym mieście, tak wiele osób zjada siebie nawzajem”. „Rytuał” kanibalistyczny będący centrum filmu (choć nigdy nie widoczny na ekranie) wpisuje się w kryminalny świat tak samo jak narkotyki, napady czy polityczna korupcja – wszystko to z czym boryka się współczesny Meksyk. Mimo początkowych ujęć pokazujących błyszczący supermarket, dominującymi lokalizacjami są slumsy, uliczne targi i miejsca, w których żyją bezdomni. Mimo tego, Grau unika moralizatorstwa i patosu, dzięki czemu jego film stanowi tak ciekawą mieszankę gatunkową kina zaangażowanego i filmu grozy. Niepokój towarzyszący filmowi jest mistrzowsko zbudowany na symbiozie zdjęć i efektów dźwiękowych. Podczas gdy rodzina pogrąża się w chaosie i żalu po stracie ojca, setki tykających zegarów zawieszonych w domu i kapiące krany odmierzają czas do kolejnego rytuału, a wszystko to skąpane w półmroku lub delikatnym świetle świec. Kadry te przypominały mi nieco technikę innego meksykanina – Guillermo del Toro, szczególnie z filmu „Cronos” z roku 1993.

Na zakończenie warto wspomnieć jeszcze jedno. Choć Mexico City nie plasuje się nawet w pierwszej dziesiątce najniebezpieczniejszych miast świata (choć Ciudad Juarez jest na drugim miejscu), to jednak nie ma wątpliwości, że w metropolii liczącej grubo ponad 20 milionów mieszkańców, zbrodnia to część życia codziennego. Przykładem na to może być chociażby fakt, iż krótko po zakończeniu zdjęć do „We are what we are”, Alan Chavez grający rolę Juliana, zginął podczas strzelaniny z policją. Film odbija rzeczywistość niczym zwierciadło i choć Grau nadal pozostaje w kręgu gatunku horroru (będącego wypaczeniem rzeczywistości) to jednak jego obserwacje dotyczące otaczającego świata są nie mniej celne niż w filmach obyczajowych czy dokumentalnych.

Dodaj komentarz