Jak bardzo unikatowe potrafi być kino australijskie udowodniło nam „Królestwo zwierząt” Davida Michoda, które osobiście uważam za arcydzieło. W przypadku „Snowtown” mamy kontynuację tej samej estetyki wizualnej i tematyki zbrodni. Jednak mimo ogólnego pojęcia na temat tego z czym mam do czynienia, nic nie przygotowało mnie na ten seans…
scenariusz: Justin Kurzel i Shaun Grant
zdjęcia: Adam Arkapaw
obsada: Daniel Henshall, Lucas Pittaway, Louise Harris, Craig Coine
produkcja: Australia, 2011
Jedna z najokrutniejszych zbrodni jakie zdarzyły się w Australii, została odkryta i nagłośniona w roku 1999, kiedy policja znalazła rozczłonkowane ciała w beczkach stojących w opuszczonym budynku w Snowtown – północnych przedmieściach Adelajdy. Debiut filmowy Justina Kurzela nie jest kroniką tych morderstw, lecz raczej podróżą do „jądra ciemności”, które w tym przypadku stanowią: bieda, przemoc, pedofilia, ale również ślepe dążenie do choćby namiastki normalności i szczęścia.
Elizabeth Harvey wychowuje trzech synów. Po tym jak jej partner zostaje zdemaskowany jako pedofil wykorzystujący seksualnie jej własne dzieci, kobieta związuje się z innym mężczyzną szukając w nim ojcowskiego wzorca dla nastoletnich chłopców. John Bunting z całą pewnością sprawia wrażenie człowieka opiekuńczego i troskliwego. Dba o Elizabeth i szybko nawiązuje kontakt z całą rodziną, a w szczególności z Jamiem – najstarszym z synów. Jamie to powolny, małomówny chłopak, który nie oczekuje wiele od życia i nie potrafi się przed nim bronić, tak jak nie bronił się przed swoim oprawcą. John stanowi dla niego wzór ojca, którego wcześniej nie miał. Szybko okazuje się, że mężczyzna nie tylko ma zdecydowane poglądy na temat dewiantów, emigrantów, narkomanów, homoseksualistów i innych ludzi żyjących na marginesie społeczeństwa, ale poprzez sąsiedzką „straż miejską” (której jest nieformalnym liderem), bierze odwet na wszystkich tych, którzy nie pasują jego wzorca normalności. Jamie z przybranego syna, staje się asystentem seryjnego mordercy, a ofiar wciąż przybywa i nie ograniczają się one bynajmniej do obcych. John zaczyna „oczyszczać” świat począwszy od własnego podwórka i najbliższych znajomych, nie tylko swoich, ale również Jamiego.
Choć nawiązania do „Królestwa zwierząt” Davida Michoda są w pewnym stopniu nieuniknione, porównywanie tych dwóch filmów nie ma wielkiego sensu, gdyż przy bliższym spojrzeniu okazuje się, że Kurzel stworzył obraz, który przede wszystkim postawił na realizm przedstawianych wydarzeń i brak mu pewnego liryzmu jaki cechował jego poprzednika. Podczas gdy u Michoda przemoc była obecna lecz niewidoczna, w przypadku „Snowtown” widz dostaje tak wielką dawkę okrucieństwa, że seans robi się momentami trudny do zniesienia. Nie jest to bynajmniej zarzut. Wydarzenia i postaci opisane w tym dramacie są realne, mimo iż reżyser nigdzie nie umieszcza ostrzeżenia o tym, że film opiera się na faktach. Dla mnie jednak poziom geniuszu „Snowtown” jest wprost proporcjonalny do poziomu mojego dyskomfortu podczas seansu. Kurzelowi udało się osiągnąć pewien rodzaj niewygodnej intymności, którą można rozpatrywać na dwóch płaszczyznach. Pierwsza odnosi się do ogólnego charakteru filmu przybierającego momentami postać dokumentalnego programu telewizyjnego opierającego się na formacie tzw.: „gadających głów”. Widać to szczególnie w scenach spotkań znajomych Buntinga, którzy żywo dyskutują o tym, jaką grupę społeczną powinno się wyeliminować w następnej kolejności. Oprócz Daniela Henshalla wcielającego się w rolę charyzmatycznego Buntinga, cała obsada to naturszczycy zaangażowani do filmu z okolic Snowtown. Ich reakcje są bardzo naturalne i spontaniczne, przez co chwilami widz ma wrażenie, że jest na spotkaniu ludzi, do których kompletnie nie pasuje. Drugi poziom intymności odnosi się już do kameralnych scen morderstw, w których kamera (a wraz z nią widz) wchodzi do maleńkich pomieszczeń i obserwuje z bliska twarze, zarówno ofiary jak i oprawcy.