Zeroville – film (i świat), który przepadł?


O miłości do kina, fragmencie barwnej filmowej historii i mitologii Hollywood

Wszyscy czekamy na nowego Tarantino jak na wypłatę. Z tej okazji warto przypomnieć, iż to nie jest jedyny film dziejący się w hollywoodzkim światku schyłku lat 60-tych z Charlesem Mansonem w tle. Jednak to co odróżnia „Zeroville” od „Once Upon a Time in Hollywood” to fakt, iż ten drugi w kinie na pewno zobaczymy, podczas kiedy ten pierwszy prawdopodobnie nigdy nie ujrzy światła dziennego. Przyczyn jest kilka: jedna wersja podaje, iż zbankrutował dystrybutor i film trafił na półkę. Inna natomiast twierdzi, iż był tak zły, że właśnie dlatego trafił do szufladki wiecznego zapomnienia. Jest jeszcze ta dotycząca Jamesa Franco  i jego złej sławy, która wyszła na jaw przy okazji ruchu #MeToo, skutecznie bombardując plany na szerszą dystrybucje (podobnie jak w przypadku „The Disaster Artist” Franco tutaj tez reżyseruje i gra główną role). Jeśli faktycznie jest to „zły film” to netflix byłby niezłym wybawicielem, w końcu jego biblioteka koszmarnych produkcji i zmarnowanych potencjałów stale się powiększa. Bodajże rok temu ktoś po cichu wypuścił zwiastun, ale ten zniknął z sieci tak szybko jak się pojawił i ówczesny feedback tych, którzy zdążyli go ujrzeć nie był zbyt łaskawy (był to jednak tzw „sales trailer”, czyli coś jeszcze surowego, co pokazuje się inwestorom by zachęcić ich do wsparcia produkcji).

No ale o czym jest tak naprawdę „Zeroville” i dlaczego warto o nim wiedzieć? Wszystko zaczęło się od książki Steve’a Ericksona, bo to ona jest podstawą scenariusza. Powieść jest postmodernistycznym noir i listem miłosnym do kina. Głównym bohaterem jest „Vikar” Ike Jerome, pasjonat kina, który w 69 roku przybywa do Los Angeles. Jerome jest gwałtowny i mocno rzuca się w oczy, przez co wzięty jest najpierw za członka Rodziny Mansona. Jego wygląd w tamtej epoce jest mocno anachronistyczny i dość szokujący. Łysy z charakterystycznym tatuażem przedstawiającym  Montgomery Clifta i Elisabeth Taylor z filmu „Miejsce pod Słońcem” na czaszce, dostaje posadę przy budowanie planów zdjęciowych i zaprzyjaźnia się z podstarzałą montażystką. Od tego momentu zaczyna się jego fantastyczna podróż po świecie filmu.  Oczami Vikara (który potem sam zostaje montażystą)  obserwujemy jedną z najważniejszych dla tego środowiska dekad – burzliwe lata 70. To wtedy na arenę skostniałego Hollywood wdarli się młodzi twórcy nie spętani kontraktami ani koligacjami z potężnymi studiami. Byli niezależni i niezwykle artystycznie płodni, jak i głodni uwagi. Stare Hollywood już dogorywało a na jego zgliszczach rodziła się całkiem nowa filmowa historia.

Nazywano ich „The Movie Brats” i ten filmowy gang łobuzów  można zobaczyć na załączonej fotce. Przy Franco, siedzi „Wiking” bo taką ksywkę z czasów surferki nosił John Milius na długo zanim wyreżyserował Conana. Wcielił się w niego Seth Rogen i bardzo jestem ciekawa czy jego kreacja pobiłaby wersje Johna Goodmana z „Big Lebowski”? Obok, przykucnięty rachityczny człowieczek to prawdopodobnie Martin Scorsese. Gościu w środku z kielichem wina to sam Francis Ford Coppola, który z siedzącym obok Georgem Lucasem założył American Zeotrope. Dalej mamy duże dziecko kina nowej przygody Stevena Spielberga, a ostatni z lewej, barczysty facet w dżinsowej kurtce to prawdopodobnie Brian De Palma.  W samej książce pojawia się jeszcze Robert de Niro, Paul Schrader, kochankowie z „Love Story” Ryan O’Neil i Ali McGraw a także narzeczona Supermena Margot Kidder (zagrała u De Palmy w „Siostrach”). W filmie natomiast można zobaczyć także Marlona Brando i Dennisa Hoppera, gdyż część akcji dzieje się podczas kręcenia „Czasu Apokalipsy”. W filmie (i książce) pojawia się także duch Montgomery Clifta  (w tej roli młodszy Franco).  Jest i oczywiście i Charles Manson a wciela się w niego znany z „Dziecia Bożego” Scott Haze. Co ciekawe, gdy pisałam o tym filmie po raz pierwszy jakiś rok temu, Haze jeszcze wisiał na liście plac na IMDB. Zaglądając na stronę dziś, jego nazwisko już tam nie figuruje.
Jeszcze jedna ciekawostka na temat ekipy: kompozytorem jest Johnny Jewel, pan odpowiedzialny m.in za ilustracje muzyczne i dobór piosenek do „Drive”, „The Guest” i nowego „Twin Peaks”.

Bez względu na to czy ujrzymy „Zeroville” kiedyś na ekranie i czy będzie to bolesna porażka, warto zapoznać się z samą powieścią. Dzieło Steve’a Ericksona to pozycja obowiązkowa dla każdego pasjonata kina. Sam autor oprócz pisania książek, jest tez krytykiem filmowym i od urodzenia zamieszkuje Los Angeles (jego matka była zresztą aktorką). Co więcej, „Zeroville” ma ciekawą konstrukcje – składa się z serii krótkich rozdziałów, pisanych niezwykle obrazowo i często mocno surrealistycznych, w których sprawny fanatyk kina wyłapie aluzje do legendarnych produkcji, twórców i odniesienia do bogatej mitologii samego Hollywood. Jak pisze w swojej recenzji dla Polityki Paweł Frelik:”(Zeroville jest) tekstem, w którym obsesyjna cinefilia jest normalnym spojrzeniem na rzeczywistość. Powieścią nie o kinie, a o Kinie” (więcej tutaj).

Ps. Więcej na temat bogatej obsady „Zeroville” na profilu IMDB. Jest tam także mnóstwo fotek z filmu, tak wiec zachęcam do przejrzenia!


Dodaj komentarz