Filmy Mojego Życia #4

 

Marcin z Kinomisji.

Wspomnienia z dzieciństwa

Na starcie muszę się Wam do czegoś przyznać. Tak naprawdę kinem zainteresowałem się dopiero w wieku 19 lat. Toteż, jak się zdaje, moja kinofilska historia nie do końca pasuje do niniejszego zestawienia. Oczywiście, filmy oglądałem już od szkraba i co jakiś czas poznawałem takie, które nazywałem swoimi ulubionymi – jak Sok z żuka (1988), Maska (1994), Dzień świstaka (1993) czy, mój chyba wtedy największy faworyt, Niekończąca się opowieść (1984) – jednak znacznie wyżej stawiałem komiksy i kreskówki.  Zresztą chyba wymownym jest to, że, jak się dowiedziałem od swojej babci, co niedzielę z wielką radością zasiadałem przed telewizorem, aby oglądać westerny, a kompletnie nic z tego nie pamiętam (co zakrawa na ironię, zważywszy na to, że western to jeden z moich ukochanych gatunków). Zastanawiając się, jak mam właściwie napisać pierwszą część tego tekstu, przypomniałem sobie jednak, że w swoim dzieciństwie miałem pewien stricte kinofilski epizod. Trwał on zaledwie jeden rok szkolny, przypadając na moją szóstą klasę szkoły podstawowej, a zaczął się od tego, że wygrałem darmowe bilety do kina.

No dobra, nieprawda. Zaczął się już wcześniej – na wakacjach, które spędzałem głównie u swojej ciotki oraz babci. Te zaś, w przeciwieństwie do mojej mamy, nie miały nic przeciwko temu, żebym oglądał po nocach telewizję. W ten sposób poznałem choćby Carpenterowskie arcydzieło Coś (1982) czy kultowego Candymana (1992), czyli pierwsze horrory, które mnie nie tylko straszyły, ale też naprawdę fascynowały. Z kolei u mieszkających nieopodal wujków miałem wreszcie dostęp do odtwarzacza VHS (u mnie w domu tego nigdy nie było). Dzięki temu mogłem sześć razy w ciągu jednego dnia obejrzeć Kruka 2: Miasto aniołów (1996). A więc złapałem bakcyla, choć właściwe kinomaniactwo zaczęło się u mnie wraz z rozpoczęciem nowego roku szkolnego.

Na moją ówczesną miłość do X Muzy złożyło się kilka czynników. Po pierwsze, choć o kasetach video dalej mowy nie było, dostałem od mamy niewielki telewizor, dzięki czemu niezależnie od jej zaleceń także w swoim pokoju mogłem już po nocach oglądać telewizję. Po drugie, pojawiła się wtedy stacja Ale Kino prezentująca filmy obce TVP i innym TVN-om. Po trzecie, zacząłem też słuchać audycji filmowej w lokalnym Radio Hot, gdzie co tydzień do wygrania były wejściówki na kolejne nowości. Wystarczyło zadzwonić doń w odpowiednim momencie, jako piąta czy dziesiąta osoba. Nie wiem, czy było tak niewielkie zainteresowanie, czy miałem takie szczęście, ale przez wiele miesięcy prawie non stop wygrywałem. Zdarzało się, że co tydzień. Z reguły chodziłem do kina sam, a i na sali rzadko kiedy było więcej niż ledwie garstka osób. I bardzo mi się to podobało.

Pierwszy filmem, na który wtedy poszedłem, było Mortal Kombat 2: Unicestwienie (1997). Trochę wstyd przyznać, ale pełen zachwyt. Aż kupiłem sobie soundtrack na kasecie magnetofonowej. No i zakochałem się w chodzeniu do kina. Niedługo później zacząłem też kupować magazyn Cinema. Niekoniecznie wartościowy, lecz pełen informacji, które chłonąłem z radością, a w jednym numerze dołączony był plakat do Żołnierzu kosmosu (1997), który mam do dziś, choć chyba wygląda na starszego ode mnie. Wtedy też dowiedziałem się o istnieniu zawodu reżysera filmowego. Nie bardzo rozumiałem, o co w tym właściwie chodziło, ale wiedziałem, że to ktoś ważny. Pamiętam nawet myśl, że fajnie byłoby nim zostać, aby zrobić adaptację mojej ukochanej gry na Playstation pt. Worms: Armageddon. Film, w którym robaki uzbrojone w miniaturowe bazooki i bomby atomowe dokonują inwazji na świat ludzi. Piękne. Przez chwilę byłem prawdziwym geniuszem. Co się ze mną stało?

W kwestii mojej edukacji filmowej największą rolę odegrał ten niewielki telewizor. Wtedy właśnie zakochałem się w różnorakich kryminałach i filmach gangsterskich, odkrywając po nocach Człowieka z blizną (1983), Życie Carlita (1993), Przylądek strachu (1991), Wściekłe psy (1992), a przede wszystkim dokonania Davida Lyncha. Te ostatnie były emitowane na Ale Kino w kółko, ponieważ stacja miała wtedy jeszcze dosyć skromną ramówkę. Nigdy nie zapomnę pierwszego kontaktu z Zagubioną autostradą (1997). Czułem się, jakby mi ktoś wiercił dziurę w czaszce, lecz zamiast spodziewanego bólu pojawiała się osobliwa przyjemność. Film był dla mnie oczywiście niezrozumiały, ale wykorzystując fakt licznych jego powtórek na drugi seans zasiadłem z długopisem i kartką w ręce notując wszystko, co mi w trakcie seansu przyszło do głowy, aby móc tę dziwaczną fabułę ułożyć w jakąś logiczną całość. Do trzeciego seansu zasiadłem z tą samą notatką, aby ją w trakcie filmu czytać i dopisywać kolejne myśli. To samo z seansem czwartym. I piątym. I szóstym. Nie udało mi się chyba dojść do jakichś sensownych wniosków, lecz nie było to istotne. Liczyła się tylko magia Lynchowskiej enigmy i znajdowanie się w samym jej centrum. A w międzyczasie moja sympatia do reżysera tylko rosła, gdyż Ale Kino częstowało podobnie licznymi projekcjami Blue Velvet (1986), Diuny (1984) oraz Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną (1992).

Co się więc stało, że epizod ten trwał tylko rok? Po pierwsze, odkryłem dla siebie świat muzyki gitarowej, który mnie coraz bardziej pochłaniał. A posiadanie w swoim pokoju telewizora zaczęło też oznaczać nałogowe oglądanie stacji muzycznych, zwłaszcza Viva Zwei, która prezentowała względnie dużo rocka. Po drugie, nagle przestałem wygrywać wejściówki do kina. Odniosłem wrażenie, że to kolesie prowadzący audycję mają mnie już dość i nie chcą w kółko obdarowywać  tego samego dzieciaka. A jeśli miałem wydawać na coś pieniądze, to na kasety magnetofonowe. No, i na gazety. Ale już nie Cinema, lecz Machina, a następnie Tylko rock. Żegnaj X Muzo, witaj (coraz głośniejsza) muzyko.

Pulpowa ferajna

No więc mam już 19 lat i nagle znowu odbija mi na punkcie kina. Tym razem na stałe. Dostaję totalnego pierdolca. Jak to się dzieje? Nie mam pojęcia. Nie pamiętam. Starość nie radość.

Pamiętam co innego. Przestaję tak często szlajać się po mieście, ponieważ zaczynam preferować siedzenie w domu. By móc oglądać kolejne filmy. I o nich czytać.

Nie wiem od czego się dokładnie zaczęło. Nagle odkryłem Czas apokalipsy (1979), Takashiego Miike, włoski arthouse i gatunki, Łowcę androiów (1982), Godarda i Nouvelle Vague, Sama Peckinpaha i antywestern, Hitchcocka, Kubrika, film noir i neo-noir, a wreszcie grindhouse (choć nie znałem wówczas tego terminu). To wszystko w relatywnie krótkim czasie. I oszalałem. Co kilka tygodni lub miesięcy zmieniałem gatunki i rodzaje filmu, aby poznawać nowe. Po czym uzupełniać wiedzę z tych już liźniętych. Grzebać w ich historii. I szukać kolejnych. I tak w kółko.

W przeciwieństwie do mojego okresu dzieciństwa, tutaj jestem już w stanie wybrać jeden reprezentatywny tytuł. Kill Bill (2003-4). Film, który postrzegam jako prawdziwe arcydzieło postmodernistycznego złodziejstwa. Film, w który Tarantino stworzył gigantyczny, czysto celuloidowy świat składający się wyłącznie z kolejnych elementów historii X Muzy. Gdzie autorskie pomysły reżysera funkcjonują na takim samych warunkach, na jakich te, z których tam garściami czerpie. Wszystko to organiczne, epickie, na każdym kroku imponujące. Ale to przecież wszyscy dobrze wiemy.

Żeby było ciekawie, początkowo nie doceniłem vol. 1. Rok później vol. 2 spodobał mi się już bardziej, ale dopiero kiedy połączyłem obie części, aby zrobić sobie wielki seans całości, to się zakochałem. W kontekście niniejszego tekstu film ten jest jednak dla mnie tak istotny z innego powodu. Otóż niedługo po seansie vol. 2 przeczytałem w Internecie artykuł, którego autor rozkładał obraz Tarantino na czynniki pierwsze pod kątem licznych zawartych w nim cytatów i parafraz. To wtedy zainteresowałem się filmami samurajskimi, kung-fu czy wreszcie spaghetti westernami, na których punkcie mi całkowicie odbiło. Po czym odkryłem, że Wściekłe psy to plagiat Płonącego miasta (1987) – i zacząłem grzebać w kinie akcji z Hong Kongu – a Jackie Brown (1997) to hołd dla blaxploitation – i zacząłem poznawać kino eksploatacji. I poszło z górki. Okazało się, że historia kina jest dużo bogatsza niż mi się wcześniej wydawało. Że wydała na świat gatunki, które już dawno nie żyją, a które mimo to stale stanowią kopalnie skarbów.

Siedzę w tych kopalniach do dziś. Bardziej już preferując kino brudne i popsute niż jakiekolwiek inne. Zasługa w tym tak Tarantino – choć jego twórczość dawno już nie interesuje mnie tak, jak twórców, z których tyle czerpie – jak i tego tekstu na temat Kill Bill. Nie wiem nawet, gdzie go przeczytałem, kto był jego autorem. Ale to wtedy zacząłem czytać publicystykę filmową zaczynając wreszcie rozumieć jej rolę i naprawdę zainteresowałem się historią kina.

OPIUM pewnie mnie zabije, jednak nie ma filmu z mojego okresu tzw. dorosłości, któremu mógłbym poświęcić jakiś akapit. Póki co, wszystkie naj-naj-najważniejsze dla mnie filmy poznałem mniej więcej wtedy, kiedy zagłębiałem się w świat Kill Bill. Wszystko, co dziś, jest tego kontynuacją. Może po prostu ciągle nie dorosłem, bo mimo 33 zim na karku i tak podobno stale wyglądam na 25. A może dziecinnieję, bo jedyna różnica jest taka, że w miejsce majstersztyków Resnais i Antonioniego wolę dziś oglądać półtorej godziny okładania się po pyskach w starym filmie kung-fu (ostatnio kupiłem sobie koszulkę do Mistrza latającej gilotyny (1976)!), absurdalne seksploatacje Russa Meyera czy śmieciowe gore Hershella Gordona Lewisa. Nie, żeby ograniczał się tylko do nich. Kill Bill z wielką radością odświeżam co kilka lat. Najbliższy seans mam zaplanowany na następne wakacje. A jak pójdę kiedyś do piekła, będę tam musiał postawić Quentinowi kilka kolejek. Może ekipa z Radia Hot też wpadnie. I może pójdziemy potem na seans Zagubionej autostrady. Albo pogramy w Worms: Armageddon.

 

Marcin Zembrzuski, rocznik ’86

Student filmoznawstwa na emigracji. Założyciel internetowego magazynu Kinomisja.pl, poświęconego szeroko pojmowanemu kinu gatunkowemu, klasie B, pulpie, kinu śmieciowemu i exploitation. Lubi chińszczyznę i NBA. Podobno inne rzeczy też.

Dodaj komentarz