Idealna (i bardzo szykowna) metafora toksycznych relacji
Debiut Tony Scotta pamięta się z trzech powodów: fenomenalnej sceny otwarcia, Davida Bowie i lesbijskiego seksu. Wygląd filmu – tak bardzo stylowy – jest jego największą zaletą ale także według niektórych i wadą. Scott, który wcześniej kręcił głównie reklamy („moją specjalnością była seksowna i rock’n’rollowa estetyka”) dość widocznie zaznaczył wpływ tego medium (i swoich upodobań) na taśmie tego kinowego przedsięwzięcia. Kiedy „The Hunger” wszedł do kin, krytycy nie omieszkali mu wytknąć, iż tak mocno skupił się na formie, iż nie starczyło mu czasu na dostarczenie porządnej treści. Im bliżej końca, tym fabuła sypie się co raz bardziej, czego apogeum widać w finale. Jednak, czy mi to w jakikolwiek sposób przeszkadzało podczas (kolejnego już) seansu? Nie, ponieważ „The Hunger” jest jak sam wampir: może i martwy w środku ale za cholerę nie można od niego oderwać wzroku, gdyż hipnotyzuje swoim wysublimowanym czarem. Scott zarówno w filmie tak jak i w reklamie doskonale wiedział jak coś atrakcyjnie sprzedać.
Obraz z 1983 roku jest przede wszystkim historią o uzależnieniu. Miriam, wiekowa wampirzyca (Catherine Deneuve) przez stulecia uwodzi kochanków obiecując im życie wieczne („Forever and Ever”). Opowieść o wieczności jest jak najbardziej prawdziwa, jednak w przeciwieństwie do nie samej, partnerzy po jakimś czasie szybko się starzeją, kończąc jako żywe trupy w zaplombowanych trumnach na strychu. Są niczym trofea i wampirze memento mori, które z niewyjaśnionych względów Miriam kolekcjonuje, zamiast pozwolić im godnie odejść. Być może dlatego, iż są jej przedłużeniem, krwią z krwi i nie pozwala jej na to emocjonalne przywiązanie a może po prostu zwykła próżność i tchórzostwo? Pisałam wyżej, że film jest opowieścią o uzależnieniu (choćby od krwi, stąd tytuł) ale także i o współuzależnieniu, tym związanym z relacjami. Pomimo tego, iż postać Catherine Deneuve jest niezwykle ponętna i charyzmatyczna (przez co uwodzenie przychodzi jej z łatwością) jest także skora do grubych manipulacji by zdobyć kolejnego kompana (Sarah, bohaterka grana przez Susan Sarandon zostaje wampirem wbrew własnej woli). I na ile wynika to z miłości do danej osoby a na ile z narcystycznej potrzeby atencji? („po jakimś czasie zapomnisz kim byłaś i zaczniesz mnie kochać” mówi w pewnym momencie do Sary). Miriam będąc jeszcze z Johnem (David Bowie) już uprawia grooming jego przyszłej następczyni (uczęszczającej na lekcje muzyki Alice), doskonale wiedząc, iż zasoby aktualnego kochanka kiedyś się skończą i trafi z resztą na strych. John to jednak wyczuwa i w desperackim odwecie krzyżuje jej plany.
Trochę szkoda, iż oryginalne zakończenie kiedy Sarah wybiera samobójstwo niż życie z uzależnieniem zostało nieumiejętnie zmienione na bardziej „optymistyczne” (wytwórnia liczyła na sequel). Z drugiej strony, można to odczytać jako nieco toporną i dość brutalną metaforę ucieczki z toksycznej relacji. A los jaki spotyka Miriam, najprościej nazwać można karmą. Jednak w kontekście wyniszczającego „głodu” twórcy strzelają sobie w kolano, bo przecież Sarah będzie musiała żyć i zmagać się z nim „forever and ever” (kiedy pierwotnie wolała się zabić).
Film Scotta to kino mocno zmysłowe i wizualnie niewątpliwie wyrafinowane (muzycznie zresztą też!). Jego ikoniczna stylowość idealnie definiuje lata 80-ste, począwszy od kreacji Deneuve autorstwa Yvesa Saint Laurenta po kultowy gotycki kawałek Bauhaus ze sceny otwarcia (nakręconej w do dziś istniejącym klubie Heaven w Londynie). Problem leży w tym, iż po genialnym początku film już nigdy nie zbliża się do fenomenu tej elektryzującej, pierwszej sceny. Są momenty kiedy tempo kuleje a obraz robi się zwyczajnie nudny, przez co czułam się jak David Bowie w poczekalni szpitala: czekając i powoli obumierając aż coś wreszcie ruszy z kopyta. Sam Scott przyznał po latach, iż gdyby kręcił go jeszcze raz to z pewnością chciałby aby był „mniej samoświadomy” i “bardziej szorstki i realistyczny” gdyż „był za mocno artystyczny, za bardzo trendy i po prostu zbyt dziwaczny”. Mainstream wtedy tej „surrealistycznej opery” (jak określił go sam twórca) nie przyjął ciepło, doceniło go za to podziemie czyli kultura gotycka by z biegiem lat trafić na listę kultowych tytułów (a ostatnio zaliczyć także specjalny pokaz w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku).
„The Hunger” na tle innych produkcji wampirycznych tamtego okresu zdecydowanie odstaje. Czuć w nim europejskie wpływy euro-horrorów lat 70-tych z ich oniryczną atmosferą i odwagą w prezentowaniu homoerotycznej fascynacji (co ciekawe, Scott kilka lat później sprytnie to drugie przemycił w swoim największym hicie czyli „Top Gun”). Dlatego też, ten „art-house’owy” sznyt jest dziś jego zaletą (choć słowo „pretensjonalność” być może czai się gdzieś w jego cieniu). Pomimo paru wad, lubię ten film bo jest tak różny od późniejszych dokonań młodszego brata Ridley’a. Trochę szkoda, że już nigdy nie odważył się nakręcić nic tak gatunkowo wywrotowego ale doceniam, że dzięki niemu kino wampiryczne zyskało jeden z bardziej unikalnych eleganckich i niezapomnianych obrazów ever…
forever and ever