London Film Festival 2021

Motyw przewodni moich wyborów filmowych oscylował wokół dziwnych dzieci, (dysfunkcyjnych) rodzin, szalonych dorosłych i miłości w każdej formie. Zaliczyłam też niezłą podróż dookoła świata, gdyż wybrane produkcje rozgrywały się we Francji, Włoszech, Islandii, Ameryce i Australii.

Titane (reż Julia Ducournau)

„The most fucked up wholesome movie” to moja ulubiona recenzja z Letterboxd na temat najnowszego filmu Julii Ducournau. „Titane” jest właśnie cudownie popierdolony i dziwnie wzruszający. Do tego wyjątkowo zabawny, brutalny i obrzydliwy gdy trzeba no i oczywiście obowiązkowo prowokacyjny. Jazda bez trzymanki na pełnym gazie, bez żadnych hamulców. Cronenberg byłby dumny bo nie tylko w finale „Long Live the New Flesh” samo ciśnie się na usta a horror cielesny to rzecz tutaj nieźle dominująca to jeszcze nie obcy jest w nim wpływ „Crash”. Jednak podczas kiedy obraz Kanadyjczyka był chłodny i nihilistyczny, wizja Ducournau pełna jest zaskakującego ciepła i optymizmu. Samochodowa karoseria w „Crash” była jedynie podniecającym fetyszem, w „Titane” reżyserka idzie o spory krok dalej…jednak najlepiej zobaczyć to na własne oczy! Motyw dualizmu, seksualnej subwersji (i perwersji), zabawa utartymi płciowymi schematami i przede wszystkim poszukiwanie wspólnoty i więzi są w „Titane” mocno zaznaczone. Odkryciem jest bez wątpienia Agatha Rouselle, jej androgeniczna uroda to spory atut granej postaci, jednak dla mnie najlepsza kreacja należy do Vincenta Lindona. On jest niejako sercem tego filmu. Jego bohater zmaga się nie tylko z postępującą starością (co w jego zawodzie jest raczej wyrokiem), tym czy jest „bycie facetem” i  przywódcą ale przede wszystkim obezwładniającą żałobą i rodzicielską pustką którą desperacko pragnie wypełnić. Seans „Titane” na początku niewątpliwie szokuje i prowokuje ale obiecuje wam, iż pod koniec wyjdziecie z kina niezwykle wzruszeni bo to przede wszystkim film o sile (bezwarunkowej) miłości.

Mona Lisa and the Blood Moon (reż Ana Lily Amirpour)

Najnowszy film autorki „A Girl Walks Alone Home At Night” to rzecz bardzo sympatyczna i zdecydowanie najmniej ambitny film na mojej festiwalowej liście. Ot taka współczesna bajka pełna Deep South vibes, nietuzinkowych charakterów jak i oczywiście obowiązkowo świetnie dobranego soundtracka. Z zakładu psychiatrycznego ucieka tytułowa Mona Lisa, tajemnicza sierota z psychokinetycznymi zdolnościami dającymi jej możliwość kontrolowania innych, Jednak zamiast trafić to szkoły Profesora Xaviera, ląduje w Nowym Orleanie gdzie jej dar wykorzysta pewna cwana striptizerka (Kate Hudson w najlepszej roli od lat). To co sprawia, iż film tak dobrze się ogląda to właśnie jego bohaterowie. Bonnie czyli striptizerka, której daleko do tytułu Matki Roku, jej syn Charlie czyli dziecko, które musiało szybko dorosnąć i swoje frustracje wyładowuje w pojedynczych sesjach pogo no i…Fuzz. Fuzz to zdecydowanie najbardziej kolorowy ptak tej produkcji i charakter którego oglądanie sprawiało mi największą frajdę. Ed Skrein  w tej roli zaskakuje tak jak choćby zaskoczył Jim Carrey w „The Bad Batch” bo ciężko go najpierw rozpoznać. Wygląd, akcent, sposób bycia i osobowość tej postaci to niezła abstrakcja i tym bardziej chylę czoła przed tym aktorem bo naprawdę nie spodziewałam się, że może z siebie tyle wykrzesać (zazwyczaj obsadzany jest w rolach złoczyńców lub amantów). Zachęcam jednak byście poznali Fuzza osobiście, gdy tylko nowy film Amirpour będzie gdzieś dostępny.

Lamb (reż Valdimar Johannsson)

Debiut Valdimara Johannssona bardzo stara się unikać szufladki horroru, twierdząc, iż jest czymś więcej co niejako sprawia, iż jego ambicje nigdy nie zostają osiągnięte a sama historia jest jedynie liźnięta i przede wszystkim zbyt mocno rozciągnięta. Serio, to opowieść na 45 minut ale zamiast tego mamy godzinę 45 minut pełną długich ujęć, niepokojącej muzyki i milczących spojrzeń. I te tempo wcale mi nie przeszkadzało, ale drugi raz na pewno „Lamb”  już nie obejrzę. Realizacja to zdecydowanie najmocniejszy aspekt tego filmu, zaraz za fajnym (choć nie do końca wykorzystanym) pomyśle. Śliczne ujęcia dzikich ostępów Islandii, muzyka typu drone niepokojąco sącząca się z głośników, dziwaczny klimat  i surrealizm fabularny kryją historię o żałobie (no przecież naczelny element ambitnych horrorów!). Pewnego dnia małżeństwo farmerów odkrywa w swojej owczej zagrodzie coś niesamowitego i bierze to na wychowanie. Kiedy ich idyllę zaburza brat farmera, zadając pytanie, które chodzi po głowie niejednemu widzowi: „Co to kurwa jest?!” rzeczony rolnik odpowiada bez wahania „Szczęście”. Jednak to „szczęście” okupione zostało niecnym uczynkiem a zadzieranie z naturą zazwyczaj dobrze się nie kończy. Wątek folklorystyczny był dla mnie najbardziej tutaj intrygujący, no ale gdyby ten obraz BYŁ HORROREM to pewnie można byłoby liczyć na ciekawsze rozwinięcie. Pozostaje zatem spory niedosyt, że tak rozciągnięta opowieść (pierwsze 20 minut to wyłącznie obserwowanie surowego życia na farmie) ma tak mało treści. Ma za to Noomi Rapace i dużo pięknych obrazków, z których **** w wełnianym sweterku na tle zjawiskowej islandzkiej przyrody najbardziej zostaje w pamięci. Fani A24 mogą poczuć się nieco zawiedzeni, gdyż zajawka sugeruje klasyczny „eleveted horror” do jakiego przyzwyczaił nas ten dystrybutor. Ostrzegam jednak, iż trochę robi nas w konia lub raczej w tym przypadku…barana.

Benedetta (reż Paul Verhoeven)

Paul Verhoeven choć dawno w wieku emerytalnym, nic a nic nie stracił ze swojego wigoru i ikry prowokatora. Jego najnowszy film posiada składowe elementy jego kultowej twórczości: seks, przemoc, satyrę i kontrowersje. Tym razem odważnie idzie w ślady Kena Russella fundując nam wybuchową mieszankę seksu i religii zaserwowaną ze sporym realizacyjnym rozmachem. Opowiadając historię siedemnastowiecznej zakonnicy, reżyser nie tylko na chwilę powraca do swojego anglojęzycznego debiutu („Ciało i Krew”) ale też odważnie kreśli portret kolejnej nietuzinkowej i silnej kobiety. Przez cały seans Benedettę ciężko sklasyfikować: święta czy wariatka? manipulatorka czy oportunistka? Wreszcie, zła czy dobra? Co więcej, Verhoevena nie interesuje zbytnio to co boskie bo zawsze wolał to co ludzkie. Czasem bardzo ludzkie (kiedy ostatnio oglądaliście w kinie radośnie defekującą kobietę?). W filmie oczywiście scen seksu nie brakuje, ale reżyser używa ich bardziej jako cwanego wabika, który ma przykuć naszą uwagę do czegoś o wiele istotniejszego (choć mało odkrywczego): opresyjnej i dwulicowej instytucji, gdyż prawdziwym złoczyńcą jest tu oczywiście Kościół: chciwy władzy i pieniądza, pełen hipokryzji i bezwzględnie pętający kobiety (nie bez przyczyny pierwszą rzeczą jaką słyszy w klasztorze bohaterka jest zdanie iż „Twoje ciało jest Twoim wrogiem”). W filmie pełno jest humoru, który najmocniej wyłazi podczas scen „wizji” tytułowej zakonnicy i to one a nie jak się wszystkim wydaje lesbijski seks będą źródłem największych „kontrowersji”. Napiszę jedynie, że dziewucha ma naprawdę bogatą wyobraźnię fantazjując o Chrystusie a Verhoeven na ekranie ochoczo i bez trzymanki wszystko urzeczywistnia. Czy jej wizje to faktyczny dar od Boga, czy może jednak efekt seksualnej represji? Ogólnie „Benedetta” to znak, iż Verhoeven nadal jest w dobrej formie. Subtelność nigdy nie była jego mocną stroną ale to przecież nie zarzut jedynie komplement.

Nitram (reż Justin Kurzel)

Przystępując do realizacji tej historii Justin Kurzel miał niewątpliwie niełatwe zadanie. Wydarzenia przedstawione w filmie, choć miały miejsce w połowie lat 90-tych dla małej społeczności Tasmanii są nadal bolesne (nie obyło się bez protestów). Na szczęście reżyser nie poszedł drogą „Snowtown” gdzie dominował bolesny i szokujący naturalizm, wstrząsający do szpiku kości. Tym razem jest powściągliwy i historię, której sednem jest słynna Maskara w Port Arthur po której Australia drastycznie zmieniała prawa związane z dostępem do broni opowiada ze sporym taktem i wyczuciem. Nie znaczy to wcale, iż nie wstrząsa. Na poziomie emocjonalnym jak najbardziej, gdyż jego portret Nitrama czyli Martina Bryanta to surowe studium pogubionej i spaczonej jednostki. O tym, że Martin był „inny” ostrzega już na początku pokazując archiwalne nagranie prawdziwego oprawcy z czasów jego dzieciństwa. Kurzel w sposób dość kliniczny i zdystansowany skupia się na tym co popchnęło go do zbrodni: seria niefortunnych zdarzeń, brak emocjonalnej więzi i poczucia przynależności, poważne problemy behawioralne i mentalne, zagubienie, odrzucenie i brak celu czy wreszcie potrzeba uwagi. Wszystkie dobre i złe niuanse owej postaci po mistrzowsku portretuje Caleb Landry-Jones. Nic dziwnego, że nagrodzony został za swoją kreację w Cannes. Na drugim planie uwagę najmocniej skupiają kobiety: Judy Davis w roli wyrodnej matki i Essie Davis jako jego jedyna przyjaciółka. I jest taka scena gdzieś pod koniec filmu kiedy Nitram i jego matka siedzą razem przy stole i chyba po raz pierwszy ten antybohater ma moment przygniatającej szczerości i tragicznej introspekcji. Pod koniec jego słowa dudniły mi w głowie o wiele głośniej niż finalny huk wystrzałów. „Nitram” jest niczym „Joker” ale boleśnie prawdziwy. Gdy pojawiły się napisy końcowe, wydźwięk tej wstrząsającej historii był tak odczuwalny na widowni, iż nikt nawet nie miał odwagi klaskać. Zapanowała grobowa atmosfera niczym na pogrzebie i wszyscy w ciszy wyszli z seansu.