Człowiek, a tuż po nim maszyna – robot, android albo cyborg. Tak kino od lat postrzega ewolucję inteligentnych urządzeń, które dziś częściej pomagają ludzkości na taśmach produkcyjnych samochodów niż kroczą u jej boku w codziennych zmaganiach z oporną rzeczywistością. Pofantazjować jednak zawsze warto, bo genetycznie zaprogramowana w nas nieufność do techniki i strach przed jej niekontrolowanym rozwojem stają się smaczną pożywką dla filmowców o bogatej wyobraźni. Podobnie zresztą jak potrzeba ochrony i przyjaźni ze strony kogoś doskonalszego i silniejszego od człowieka.
Warto wspomnieć o „Tajemnicy Syriusza” (niezbyt udane tłumaczenie tytułu „Screamers”) z 1995 roku, niesłusznie zapomnianym thrillerze science fiction, opartym na opowiadaniu Philipa K. Dicka. „Screamers” to rozgrywająca się pod koniec XXI wieku opowieść o wojnie na odległej, górniczej planecie Syriusz 6B, na której jedna ze stron konfliktu zaprojektowała i użyła bojowych inteligentnych robotów, tytułowych screamersów – bardzo szybkie i zabójcze małe maszyny, poruszające się tuż pod powierzchnią ziemi. Gdy działania wojenne wygasają, okazuje się, że dokonały one pospiesznej ewolucji, a ich kolejne wersje stały się podobne do ludzi. W finale główny bohater (Peter Weller) nie jest już w stanie zorientować się, czy towarzysząca mu kobieta jest robotem, czy też człowiekiem. Gdy okazuje się, że to jednak maszyna, niemal nie do odróżnienia od człowieka, jest już za późno na ratunek. Co ciekawe, poza ponurym finałem filmu (screamer-kobieta odlatuje promem kosmicznym w kierunku Ziemi) dowiadujemy się także, że roboty oprócz zwalczania ludzi, rozpoczęły wojnę… między sobą – w swojej specyficznej ewolucji tak bardzo upodobniły się do nas.
Do grupy filmów traktujących o urządzeniach świadomie i celowo zwracających się przeciwko ludziom należy jeszcze dodać niezbyt typowy film w tej kategorii, czyli słynny „Matrix” braci Wachowskich (a może raczej rodzeństwa Wachowskich). Tym razem ludzie utrzymywani są przez maszyny (nie tylko roboty, ale przede wszystkim przez sztuczną inteligencję komputerów) w stanie nieustannej hibernacji, pozyskując z ich uśpionych ciał energię elektryczną. Interesujący i nieszablonowy pomysł fabuły o ludzkości zniewolonej przez maszyny został jednak utopiony w wizualnym efekciarstwie i bliżej niesprecyzowanych treściach filozoficznych. Sam fakt komputerowego systemu i robotów kontrolujących ludzkie „uprawy energetyczne” stał się jedynie tłem dla efektownych scen akcji rozgrywających się głównie w wirtualnej rzeczywistości komputerowej. Dwie niezbyt udane kontynuacje „Matriksa” w praktyce nie wniosły niczego więcej, ale warto wspomnieć i o tym filmie.
Na koniec nurtu robociej agresji skierowanej przeciwko człowiekowi warto przypomnieć słynną japońską Mechagodzillę, czyli patent kosmitów na pokonanie żywej Godzilli (i nie tylko) oraz podbicie Japonii i całej Ziemi. Mechaniczny kolos wysokości wielopiętrowego wieżowca zdobył dużą popularność w japońskiej serii filmów o potworach z drugiej połowy XX wieku. Mechagodzilla, czyli klon słynnej japońskiej Godzilli, została stworzona przez kosmitów i jako samodzielny robot dała się we znaki najsłynniejszemu z filmowych potworów. Uzbrojona w lasery, rakiety i miotacz bliżej nieokreślonej energii, siała postrach i zniszczenie w takich słynnych filmach, jak „Terror Mechagodzilli” czy „Powrót Mechagodzilli”. Filmy te, choć z głupiutką i naiwną fabułą, cieszyły się jednak ogromną popularnością także w latach 70. w Polsce. Maszyna wróciła do kin również w latach 80. i 90., w mniej udanych kontynuacjach cyklu.
Skoro mowa o japońskim superrobocie, nie można nie wspomnieć także o amerykańskich transformerach, czyli ogromnych robotach z kosmosu, posiadających umiejętności przeistaczania się w przeróżne urządzenia mechaniczne, najczęściej samochody. Nakręcony z rozmachem przez Michaela Baya „Transformers” z 2007 roku może nie dodaje niczego nowego w temacie inteligentnych maszyn w kinie, jednak jest to efektowne i widowiskowe kino rozrywkowe, w którym dla odmiany wielkie roboty obdarzone świadomością i inteligencją walczą ze sobą na naszej planecie. W finale zwycięzcy stają się obrońcami naszej planety przed obcą agresją. Z kronikarskiego obowiązku warto tylko wspomnieć, że film doczekał się w 2009 roku bardzo nieudanego sequela „Transformers: Zemsta upadłych”, gdzie samo składających się robotów jest jeszcze więcej, ale sens filmu podobny jest do oryginału.
Roboty w kinie to jednak nie tylko przemoc i walka, bywa, że są one także źródłem pozytywnych emocji – budzą sympatię, uśmiech, czasami służą nawet celnej satyrze społecznej. W dość niecodzienny sposób potraktowano ich rolę w życiu ludzi w nieco zapomnianym filmie z 1975 roku „Żony ze Stepford”. To historia młodego małżeństwa przeprowadzającego się z wielkiego miasta do małej mieściny Stepford, w której – jak wychodzi na jaw – kolejne żony znajomych bohaterów zostają zastępowane przez perfekcyjne podróbki – roboty. Idealne mechaniczne małżonki bezkonfliktowo skupiają się wyłącznie na domowych obowiązkach, piorą i gotują, bezkrytycznie podporządkowując się władzy mężów. Oczywiście, niebezpieczeństwo „zamiany” (czyli w praktyce egzekucji) zaczyna grozić także głównej bohaterce, która podejmuje próbę ucieczki. Utrzymany w konwencji horroru science fiction film dość przewrotnie krytykował zarówno kwestie feminizmu, jak i konserwatywny tradycjonalizm. Niezależność i inteligencja głównej bohaterki (Katharine Ross) została oryginalnie skonfrontowana z tradycyjnymi postawami amerykańskich gospodyń domowych, ograniczanych przez świat przyziemnych obowiązków, które – jak się okazuje – tylko robot może wypełniać perfekcyjnie. W 2004 roku powstał remake filmu pod tym samym tytułem, z Nicole Kidman w roli głównej. Tym razem jednak horror został zastąpiony przez komedię, a krytyka bierności postaw kobiet – przez atak na konsumpcyjne społeczeństwo, które do przesady dąży do posiadania wszystkiego, co markowe i perfekcyjne wykonanie.
Komedia to także gatunek interesujący, jeśli chodzi o robocią tematykę. Maszyny nie pojawiają się tu może zbyt często, ale za to zostawiają po sobie dobre wrażenie. W 1987 roku Mel Brooks nakręcił „Kosmiczne jaja”, parodię „Gwiezdnych wojen” i kilku innych klasyków s-f. Absurdalna historia księżniczki Vespy i kosmicznego awanturnika Lone Starra, walczących z demonicznym (choć niskiego wzrostu) Lordem Hełmem, została ubarwiona także parodią gwiezdnowojennego C-3PO, o wdzięcznym imieniu Dot Matrix. Fizycznie podobny do swojego słynnego kolegi robot (aczkolwiek posiadający cechy sugerujące raczej panią, nie pana robota) w filmie Brooksa jest nadgorliwą opiekunką i przyzwoitką księżniczki, dbającą za wszelką cenę o zachowanie cnoty bohaterki. Oczywiście postać maszyny jak i cały film to jeden wielki żart – dodam, że bardzo sympatyczny.
O wiele ciekawszym bohaterem okazał się jednak goszczący w kinach rok wcześniej bojowy robot eksperymentalny Numer 5, zwany też Johnny 5. Numer 5 pojawił się po raz pierwszy w ujmującej komedii przygodowej „Krótkie spięcie” Johna Badhama. Mechaniczny bohater rażony piorunem zyskuje inteligencję i zupełnie ludzką osobowość, z wojskowej maszyny stając się ciekawym świata i wesołym robotem, który wraz ze swymi ludzkimi przyjaciółmi stara się uciec przed wojskowym pościgiem, gdyż amerykańska armia nie zamierza zrezygnować z drogiej i niesfornej maszyny. Niesamowita animacja i głos Numeru 5 zyskały mu sympatię widzów i krytyków. W pełni mieszczący się w definicji Kina Nowej Przygody film Badhama zaserwował publiczności bodaj najbardziej sympatycznego (może obok R2-D2) robota w całej historii kina. Johnny 5 bardziej przypomina wiernego i rozdokazywanego psiaka niż bojową maszynę, co tylko wzmacnia pozytywne emocje z nim związane. W 1988 roku nakręcono równie udany sequel filmu, czyli „Krótkie spięcie 2”, w którym bohater odwiedza Nowy Jork i walczy z bandytami. To bodaj najbardziej pozytywna i wesoła postać robota w kinie.
W 2008 roku zyskała ona jednak poważnego konkurenta do tego sympatycznego tytułu, w postaci animowanego robota WALL-E. Komputerowa animacja Pixara opowiada o ostatniej aktywnej maszynie sprzątającej zaśmieconą, przed wiekami opuszczoną przez ludzi Ziemię. Przesympatyczny robocik całymi dniami zgniata odpadki i kolekcjonuje co ciekawsze znaleziska wygrzebane z hałd śmieci. Jego monotonne życie zmienia się jednak diametralnie, gdy pewnego dnia na Ziemię przylatuje EVE, jajowaty robot badawczy, wysłany przez ludzi w celu sprawdzenia możliwości rekolonizacji naszej planety. Wall-E zakochuje się i wypadki nabierają tempa. „WALL-E” to nie tylko opowieść o ze wszech miar pozytywnym robocie pracującym dla człowieka, ale wręcz epicka historia o miłości naszych blaszanych następców. Uczuciu, które doprowadza do powrotu rodzaju ludzkiego na zniszczoną Błękitną Planetę i nowym „czynieniu sobie Ziemi poddanej”. Wall-E i EVE to przewrotna wariacja na temat biblijnych Adama i Ewy, dających ludzkości nadzieję na drugą szansę. Z tą zasadniczą różnicą, że jest to początek symboliczny, bo egzystująca w orbitujących statkach ludzkość przypomina raczej bezmyślne, różowe i tłuste kluski, nie pamiętające już kim są i dokąd zmierzają. Dwa małe roboty przywracają ludziom godność i diametralnie zmieniają ich życie, wyrywając z letargu nieróbstwa. Odtąd zadaniem człowieka będzie przywrócenie Ziemi do stanu używalności. A wszystko to za sprawą maszyny stworzonej przecież tylko do sprzątania.
Na koniec warto wspomnieć o robotach w filmie polskim. Nie ma ich wiele, ale z pewnością należy się im wzmianka. Najsłynniejszą rodzimą pozycją w tym temacie jest niewątpliwie „Test pilota Pirxa”, oparta na powieści Stanisława Lema koprodukcja polsko-radziecka z 1978 roku. Opowieść o androidzie będącym załogantem wyprawy kosmicznej staje się rozważaniem o tym, czym jest człowieczeństwo i różnicach dzielących niemal doskonałe maszyny od ludzi. Z przewrotnej konkluzji filmu wynika, że o człowieczeństwie świadczy jego niedoskonałość, która w określonych sytuacjach może ratować życie, w przeciwieństwie do bezbłędnych działań i decyzji robota. Nieźle zagrany i zaskakująco dobrze zainscenizowany jak na socjalistyczne warunki, jest chyba jedyną tak ciekawą pozycją polskiego kina z robotem w tle.
Co poza tym? Na pewno bardzo nieudane kino s-f „Synteza” z 1984 roku, opowieść o dyktatorze przywróconym do życia w XXI wieku. Robotów tam nie za dużo, do tego przedstawionych w bardzo tandetny i typowy dla B-klasowego kina sposób. Nieco ciekawiej podchodzi do tematu „Pan Kleks w kosmosie” z 1988 roku w reżyserii Krzysztofa Gradowskiego. Tutaj mamy okazję zobaczyć cmentarzysko robotów i klasowego robota Bajtka (w latach 80. niezwykle popularny był młodzieżowy magazyn komputerowy o tej samej nazwie), które pomagają bohaterom filmu w zmaganiach z Wielkim Elektronikiem w bajkowym świecie fantazji.
I to chyba wszystko, co można opowiedzieć w temacie filmowych robotów. Rzecz jasna, niniejsze opracowanie nie wyczerpuje tematu, zbyt szerokiego na tak krótki tekst, jednak przedstawia wszystkie ważniejsze filmy i postacie mechanicznych partnerów (czasem zaś przeciwników) ludzi. Przedstawione przykłady świadczą wyraźnie o tym, że mechaniczne postacie w kinie wciąż obracają się w tych samych klimatach i kręgach tematycznych. Czas pokaże, czy współczesne kino stać na rozszerzenie robociego wątku o nowe postacie i przede wszystkim – nowe obszary kinowej fabuły, w których mogłyby się one odnaleźć.