Zarówno publikowany przez nas trailer jak i wywiad z twórcą „The Ledge” Matthew Chapmanem zapowiadał soczysty thriller z mocnym komentarzem dotyczącym fanatycznej wiary i ateizmu. Niestety produkt końcowy to płytkie filmidełko o dość banalnych dialogach, ślizgające się jedynie po powierzchni tematu, który mógłby mieć niesamowitą siłę oddziaływania.
scenariusz i reżyseria: Matthew Chapman
zdjęcia: Bobby Bukowski
obsada: Patrick Wilson, Liv Tyler, Charlie Hunnam, Terrence Howard, Christopher Gorham
produkcja: USA, 2011
Zaczęło się całkiem dramatycznie. Niedoszły samobójca stoi na dachu wysokiego budynku, podczas gdy lekko rozkojarzony gliniarz stara się załagodzić sytuację. „Skoczek” to Gavin – młody mężczyzna, który znalazł się w tej nieciekawej pozycji, nie do końca z własnej winy. Jakiś czas temu nawiązał on romans z Shayną, która nie tylko jest jego podwładną (razem pracują w hotelu), ale również sąsiadką mieszkającą po drugiej stronie korytarza. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że kobieta jest mężatką, a jej małżonek to fanatyczny chrześcijanin, który wpycha swoją wiarę każdemu kto podejdzie wystarczająco blisko. Nie trudno się domyślić, że Gavin nie tylko nie podziela fanatyzmu Joe, ale jest zdeklarowanym ateistą. Religijne antagonizmy między bohaterami to z pewnością ciekawy punkt wyjściowy historii, jednak zestawienie ze sobą tak wielkich skrajności, jakie wykorzystał Chapman, w rezultacie jest jedynie bitwą słowną, produkującą tony truizmów i uśmiech politowania, zarówno dla fanatyka traktującego biblię jako wyrocznię, jak i ateisty głoszącego banalne wykłady o nieskończoności wszechświata. Kontrast między bielą a czernią, bardzo szybko staje się nudny dla oka. Dużo ciekawsze są szarości i przenikanie się różnych stref, bo to prowadzi do kreatywnych wniosków. Jeśli jedna strona nie jest w stanie w żaden sposób wpłynąć na drugą, nie potrzebujemy do tego 100 minut filmu. Wszystko jest jasne po pierwszym kwadransie.
I gdyby tylko Chapman chciał poprzestać na dyskusji religijnej, poświęcić jej więcej czasu, może „The Ledge” dałoby się obejrzeć… ale nie, to jeszcze nie koniec. Akcja przewodnia filmu jedynie otwiera drzwi do wszelkich możliwych klisz jakie można było upchnąć w takim filmie. Policjant jest rozkojarzony, bo właśnie się dowiedział, że jego dzieci nie są jego, więc podczas akcji ratunkowej odbiera telefony od żony, która właśnie w tej chwili musi z nim porozmawiać i wszystko wyjaśnić. Shayna to nie zwykła dziewczyna zakochana niegdyś w nieodpowiednim mężczyźnie, ale była narkomanka i prostytutka, która przez małżeństwo z Joe została wybawiona od pewnej śmierci w rynsztoku. Gavin nie mógł być ateistą „po prostu”, bo byłby nudny i pospolity. Zamiast tego dowiadujemy się, że dwa lata wcześniej opuściła go żona po tym, jak oboje stracili córkę. Na dokładkę pojawia się również współlokator Gavina – zarażony wirusem HIV gej, rozgoryczony faktem, że rabin odmówił pobłogosławienia jego związku. Mamy zatem piątkę bohaterów, z których każdy dostał historię „ważącą” kilka ton, jednak film jest za krótki, żeby rozwinąć którąkolwiek z nich, więc pozostają one na etapie wzmianek, żeby nikt nie miał wątpliwości co do poglądów twórcy.
Konkluzją „The Ledge” i powodem, przez który Gavin znalazł się na dachu budynku, jest odpowiedź na pytanie: „Czy istnieje coś (lub ktoś) dlaczego warto się poświęcić, może nawet umrzeć?”. Choć film Chapmana w założeniu miał odpowiednie narzędzia by odpowiedź była satysfakcjonująca, pogubiły się one już na samym początku. Joe okazuje się hipokrytą, który pod przykrywką małżeńskiej miłości jest jedynie chorym sadystą, który nie waha się „w imię idei” wycelować broń we własną żonę. Gavin natomiast, to postać tak bardzo pozbawiona charakteru, że jakkolwiek jego przekonania mogłyby wydawać się słuszne, lub przynajmniej zrozumiałe, to jednak cała historia romansu i ostatecznego uczucia do Shayny nie wychodzi poza zwykły podryw, mający na celu zrobienie na złość przeciwnikowi. W tej kwestii nie przekonuje mnie nawet zakończenie.
„The Ledge” nie jest dziełem z mankamentami. To film niedopracowany, który być może mógłby funkcjonować jako produkt dla telewizji. Problem w tym, że akurat amerykańska telewizja, od lat prowadzi dużo ciekawsze dyskusje na tematy wiary i wytyka fanatyzm w dużo bardziej konstruktywny sposób. Wystarczy wspomnieć seriale Aarona Sorkina, czy programy typu Saturday Night Live. Być może problemem Chapmana jest fakt, że stara się on przedstawić ten temat w sposób tak bardzo poważny, bez dystansu, nie dając widzowi możliwości analizy dwóch tak jednoznacznie i niepodważalnie skrajnych postaw. W rezultacie, z dobrze zapowiadającego się thrillera, otrzymujemy marną groteskę, w której najciekawszym i najwięcej mówiącym elementem, jest początkowy kadr, ukazujący wieżę kościoła na tle fabrycznych kominów. Przesłanie o zatruwaniu umysłów przez wiarę, tak jak powietrza przez dym, jest jasno czytelne i nie wymaga prawie dwugodzinnego trywialnego wykładu, który następuje później.