Miałem jakiś czas temu okazję obejrzeć oryginalną telewizyjną wersję „Don’t Be Afraid of the Dark” z 1973 roku i pamiętam, że pierwszą myślą jaka nasunęła mi się po seansie była: „Tak, temu filmowi zdecydowanie przydałby się remake”. Nie zdziwiły mnie zatem późniejsze informacje jakoby stajnia Guillermo del Toro zainteresowała się tą historią i zdecydowała przewałkować ją na nowo. Świeżo po wizycie w kinie muszę niestety stwierdzić, że… może kolejny remake nie byłby taką najgorszą opcją.
reżyseria: Troy Nixey
scenariusz: Guillermo del Toro, Matthew Robbins
zdjęcia: Oliver Stapleton
muzyka: Marco Beltrami, Buck Sanders
obsada: Guy Pearce, Katie Holmes, Bailee Madison, Jack Thompson
produkcja: USA 2010
Reżyserem „Nie Bój Się Ciemności” nie jest tym razem żaden z hiszpańskojęzycznych kumpli del Toro lecz debiutant Troy Nixey, wcześniej powiązany z branżą komiksową. Sama historia jest chyba najklasyczniejsza z możliwych: oto Alex (Guy Pearce) wprowadza się z narzeczoną Kim (Katie Holmes) oraz córką z pierwszego małżeństwa Sally (Bailee Madison) do starej, dziewiętnastowiecznej posesji. Jak nietrudno się domyślić w domu odnaleźć można zarówno tajemnicze, nieujęte w planach pomieszczenia, echa tajemnic z przeszłości jak również, a może przede wszystkim, nieproszonych mieszkańców. Myślę, że nie będzie wielkim nietaktem (gdyż to zauważyć można już na etapie trailera) jeżeli wyjawię, iż mieszkańcami owymi są hmm… gnomy? Skrzaty? Jak zwał, tak zwał, istotnym jest fakt, że małe to, szkaradnie brzydkie i wredne. Pierwsza zaczyna je dostrzegać mała Sally, naiwnie wierząc, że potworki nie mają złych zamiarów. Te szybko wyprowadzają ją z błędu a gdy Sally chce o tym poskarżyć Alexowi i Kim, ci oczywiście jej nie wierzą zwalając wszystko na karb stresu po rozłące z mamą.
Fabuła klasyczna i dość sztampowa, więc także i klimat jaki starają się wykreować Nixey z del Toro (który był „tylko” współscenarzystą, ale gołym okiem widać, że wywarł na całości duże piętno) jest mocno staroświecki. Film nie straszy w ogóle. Owszem, skrzypiące podłogi, nagle gasnące światła, dochodzące z ciemnych zakamarków szepty to mocno przebrzmiałe atrybuty grozy, ale nawet dziś jeśli ktoś chce, to potrafi za ich pomocą wywołać dreszcze na plecach. Mam wrażenie, że tutaj obu panom nawet do końca na tym nie zależało – że chcieli po pierwsze przypomnieć sobie swoje dziś zabarwione nostalgią, naiwne lęki z dzieciństwa, potwory w szafie itp. Wymownie o tym mówią choćby obrazy dziecięcych stóp i krwiożerczych stworków w tle, gotowych schwycić nóżki w zęby kiedy tylko zgaśnie światło. I dwa, panowie zapragnęli oddać niejako swój mały hołd starym klasykom grozy, którym obce były takie pojęcia jak „gore” czy „torture porn”. Nie bez powodu wspomniano w filmie postać Arthura Machena, a i fakt, iż poprzedni właściciel posiadłości na nazwisko miał Blackwood nie wydaje się przypadkowy. Hołd ów złożony jest w sposób mocno toporny. Raz, że jest to nakręcone jak z podręcznika, właściwie bez żadnego mrugnięcia okiem do widza czy chociażby jakiejś próby gry z konwencją. I szczerze mówiąc mnie, osobie ceniącej sobie klasykę zarówno formalną, jak i treściową niezwykle mocno, nawet by to specjalnie nie przeszkadzało, gdyby nie fakt, że dziełu temu po prostu brakuje lekkości. Skoro już nie straszy, to przynajmniej niech ma choćby odrobinę tego staroświeckiego wdzięku. Nic z tych rzeczy – grubo ciosane jest to całe „Nie Bój Się Ciemności”.
httpvh://www.youtube.com/watch?v=VMm8WpTTzHY
Chciałem coś napisać o tym, jak wypada ta produkcja w porównaniu z telewizyjnym oryginałem, ale w sumie nie wiem po co. Generalnie jest to w miarę wierna przeróbka z dwiema zasadniczymi różnicami fabularnymi – w filmie z 1973 roku nie uświadczymy postaci dziewczynki, tylko małżeństwo. Tam też twórcy nie starają się przybliżyć genezy gnomów, one po prostu są i tyle. Sporo scen jest niemalże identycznych, łącznie z samym zakończeniem, choć to wrażenie robi o wiele większe w telewizyjnym starociu. Podobnie jak gnomy, fajniejsze niż te wymuskane stworki u Nixeya. Koniec końców jednak pod względem technicznym nie ma co porównywać, co wydaje się rzeczą oczywistą.Tu jest nieźle, zdjęcia ładne, gra światła i cienia odpowiednio nastrojowa – wysokiej klasy standard, aczkolwiek choć widać, że maczał w tym palce del Toro, nietrudno odnieść jednocześnie wrażenie, że jego wyobraźnia jest tu nie wiedzieć czemu w pewien sposób powściągnięta. Słówko o aktorach – tutaj muszę pochwalić małą pannę Bailee Madison, która zagrała bardzo naturalnie umiejąc w wiarygodny sposób pokazać zupełnie różne emocje. Znakomita, bardzo dojrzała rola, jak dla mnie najmocniejszy punkt filmu. To zupełnie niezwykłe jak raptem jedenastoletni bachor potrafi w przedbiegach odsadzić o wiele przecież bardziej uznane nazwiska, choć tak naprawdę Guy Pearce po raz kolejny udowadnia, że po kilku świetnych rolach w przeszłości, dziś chyba na dobre zadomowił się w dolnych rejonach aktorskiej drugiej ligi, a Katie Holmes, cóż…
Czy film mi się podobał? Ani tak, ani nie. Pozostawił mnie zupełnie obojętnym. I to chyba jest najgorsze.