„Bellflower” – recenzja

„Bellflower” – fabularny debiut scenarzysty i reżysera Evana Glodella – ogląda się najlepiej bez jakiegokolwiek przygotowania. To film, który ma w sobie tyle samo delikatności co niepohamowanej furii. Ma pełne predyspozycje by być filmem kultowym, ale również może stać się zapomnianym kuriozum.

scenariusz i reżyseria: Evan Glodell

zdjęcia: Joel Hodge

obsada: Evan Glodell, Jessie Wiseman, Tyler Dawson, Rebekah Brandes

produkcja: USA, 2011

 

Filmy spod znaku mumblecore nigdy do mnie nie przemawiały. Głównie dlatego, że idea tego sztucznie wykreowanego działu kina niezależnego, nie daje wielkich możliwości rozwoju i ewolucji. Jak wiele wersji opowieści o niespełnionych 20-latkach można nakręcić zanim dojdziemy do wniosku, że są to kopie tego samego pomysłu, a bohaterowie wciąż mówią o tych samych problemach? Kino niezależne nie daje również wielu możliwości urozmaiceń formalnych więc „perełki” w typie „In Search of a Midnight Kiss” Alexa Holdridge’a zdarzają się niezwykle rzadko. Nie znaczy to jednak, że nie warto szukać. Można bowiem przeoczyć coś tak niesamowitego jak chociażby „Bellflower”.

Debiut Glodella z pozoru może się wydawać nihilistyczną rozprawą o bohaterach, którzy nie mają nic do zaoferowania. Jednak przy głębszej analizie wychodzą na jaw ich głębokie emocje, z którymi nie do końca są w stanie sobie poradzić, oraz marzenia inspirowane post apokaliptycznymi filmami. Dodatkowo, ich realizacja wygląda na filmie po prostu genialnie. Woodrow i Aiden – główni bohaterowie – każdą wolną chwilę (a mają ich całe mnóstwo, gdyż najwyraźniej nie pracują) przeznaczają na budowę miotaczy ognia i samochodu, który wygląda niczym udoskonalony pojazd Mad Maxa. Przyświeca im teoria o apokalipsie, która zmiecie wszystko i wszystkich, otwierając jednocześnie drogę dla ich gangu, który nazwali „Mother Medusa”. Brzmi to nieco jak zabawa dziesięciolatków i początkowo mężczyźni wiele się od dużych dzieci nie różnią. Sytuacja zmienia się jednak, gdy Woodrow zakochuje się do nieprzytomności w Milly – dziewczynie, którą poznał podczas konkursu w jedzeniu świerszczy (sic!). Nagle odnajduje w sobie pokłady romantyzmu, a jego najlepszy kumpel musi tymczasowo usunąć się w cień. Tymczasowo, bo w tej historii nie będzie happy endu i ucieczki zakochanych ku zachodzącemu słońcu. Reżyser mnoży bowiem elementy zaskoczenia sprawnie przeskakując między słodkim romansem, filmem drogi i krwawym thrillerem.

„Bellflower” to film niekonsekwentny. Podczas gdy pierwsza połowa – romansowa – ma w sobie mnóstwo młodzieńczej naiwności i sentymentu, którego próżno szukać w tego typu filmach, tak brutalne zakończenie i rozpad relacji między bohaterami, momentami jest strasznie chaotyczny. Tak jakby dzieło przerosło stwórcę. Chociaż brzmi to jak zarzut i przez wielu widzów tak będzie postrzegany, w świetle całej historii dodaje filmowi głębi. Dziecinne marzenia o apokalipsie nakręcające życie głównych bohaterów ziszcza się bez ich wiedzy i zostaje przez nich niezauważone. „Mother Medusa” – elitarny gang, który miał stanowić dla nich wolność od przyjętych ram społecznych, jest jedynie więzieniem dla dwóch mężczyzn, którzy nie odnajdują się w kontaktach z innymi ludźmi. Kiedy związek Woodrowa i Milly się rozpada, urażona duma mężczyzny (momentami zachowującego się jak sfochowany dzieciak) staje się siłą tak niszczącą jak podmuch po wybuchu bomby nuklearnej. Ucierpią wszyscy, którzy stoją zbyt blisko. Co ciekawe, przez zwroty akcji i brak chronologii, nie możemy być pewni co wydarzyło się naprawdę, a co jest tylko wymysłem skrzywionego umysłu bohatera.

„Bellflower” to film, który albo się pokocha albo znienawidzi. Ja zaliczam się do pierwszej grupy, głównie ze względu na styl wizualny filmu zdominowany przez ostre, wręcz psychodeliczne kolory, ale również momenty, w których kadry przypominają styl retro, tracą ostrość, czasem się chwieją. Wszystko to za sprawą zmodyfikowanej kamery cyfrowej, która jest wynalazkiem samego Glodella. Nie tylko z resztą kamera, ale również główny gadżet filmu – samochód Buick Skylark – został własnoręcznie przez niego przebudowany tak, żeby przypominał apokaliptyczny wehikuł ziejący ogniem. Te przeróbki nie były tylko odwzorowaniem hobby szalonego twórcy, ale były podyktowane budżetem. „Bellflower” kosztował jedynie 17 tysięcy dolarów i jak na takie „kieszonkowe” wygląda pięknie i stanowi powiew świeżego powietrza wśród szarych i oklepanych filmów o zniszczonej młodości. Szum i zachwyty jakie towarzyszyły mu po projekcjach na Sundance i SXSW zwiastują dla mnie jedno. Glodell mimo młodego wieku i jeszcze wielu niedociągnięć i błędów, pokazał swoim debiutem, że ma predyspozycje do tego by za kilka lat, być jednym z najważniejszych nazwisk w środowisku filmowców niezależnych. Oczywiście jest też opcja, że po dobrym debiucie, nigdy więcej o nim nie usłyszymy.

Dodaj komentarz