O tym, że film to kolektywne dzieło sztuki, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Warto jednak wspomnieć, że jeśli coś idzie nie tak, to winę również ponosi wiele osób. Co zrobić jednak w przypadku, gdy za katastrofą stoją „siły wyższe”? Terry Gilliam z pewnością ma na ten temat sporo do powiedzenia.
reżyseria: Keith Fulton & Louis Pepe
produkcja: UK/USA, 2002
Terry Gilliam ma reputację szalonego twórcy. Człowieka, który jest w stanie nagiąć wszelkie reguły by jego artystyczna wizja została odwzorowana w pełni. Problem polega jednak na tym, że reżyser to nie „samotna wyspa” i musi się zmagać z regułami wytwórni, napiętym budżetem, brakiem czasu i krnąbrną ekipą. Te zmagania i chaos panujący na planie o mały włos nie zrujnowały kariery Gilliama, kiedy kręcił „Przygody Barona Munchausena” – film, który przekroczył budżet już w drugim tygodniu produkcji i choć efekt końcowy jest olśniewający, to z punktu widzenia wytwórni była to olbrzymia klapa finansowa, gdyż na 46 milionów wydanych na produkcję, „Baron…” zarobił jedynie osiem.
„Człowiek, który zabił Don Kichota” miał być kolejnym wspaniałym przedsięwzięciem Gilliama. Szlifowanie projektu zaczęło się już na początku lat 90-tych. Po latach układania w głowie całego filmu i jego produkcji reżyser w końcu rozpoczął pracę w roku 2000. Już w trakcie 8 tygodni poprzedzających pierwszy klaps było wiadomo, że na planie zaczyna rządzić „prawo Murphy’ego”. Problemy z kontraktami, zbyt ciasny plan nie dający żadnego marginesu na przesunięcia czy pomyłki oraz zbyt mały budżet… to tylko kilka początkowych problemów. Co ciekawe, Gilliam nie dostał pieniędzy na film w Hollywood, ale zdobył 32 miliony dolarów w Europie czyniąc tym samym „Don Kichota” najdroższą produkcją filmową Starego Kontynentu.
Scenariusz Tony’ego Grisoni zakładał, iż będzie to historia młodego, współczesnego urzędnika, który przez zrządzenie losu zostaje cofnięty w czasie i trafia do XVI wiecznej Hiszpanii. Tam spotyka starego rycerza Don Kichota, który myli go ze swoim giermkiem Sancho Pansą. Główna rola zostało powierzona Jonny’emu Deppowi jednak obsadzenie roli rycerza już nie było tak proste. Po długich poszukiwaniach Gilliam postanowił obsadzić w niej francuskiego aktora komediowego Jeana Rocheforta, który przygotowywał się do niej intensywnie ucząc się angielskiego przez ponad 7 miesięcy. Zdjęcia miały być kręcone w Hiszpanii, na terenach pustynnych niedaleko Madrytu i choć początkowo zebranie ekipy sprawiało pewne trudności, wszystko wskazywało na to, że Gilliam wreszcie jest na dobrej drodze by nakręcić swój film marzeń. Kiedy padł pierwszy klaps, rozpętało się jednak piekło, które po 6 dniach zmusiło twórcę do porzucenia projektu. Nie chcę się wdawać w szczegóły bo „Zagubionego w La Manchy” ogląda się jak mieszankę komedii pomyłek z filmem katastroficznym i element zaskoczenia jest tutaj niezwykle ważny.
„Zagubiony w La Manchy” to film nietypowy. Na rynku można spotkać dziesiątki filmów making-off, ale dokument o dziele, które nie powstało to raczej nowość. Szczególnie na polskim rynku, który nadal jest dość ubogi w wydawnictwa dokumentalne. Dlatego duży ukłon należy się firmie 9th Plan, za wydanie takiej „perełki”, bo choć „Zagubiony…” nie jest dokumentem artystycznym, to jednak posiada olbrzymią wartość poglądową na kwestie procesu twórczego. Oglądając filmy lubimy je oceniać, wytykać błędy i mówić o tym co można było zrobić inaczej czy lepiej, jednak umyka nam fakt, jak niewiele zależy od samego twórcy. Czym większa i bardziej bogata jest wizja artysty, tym większy chaos i ryzyko niepowodzeń. Biorąc pod uwagę rozmach poprzednich dzieł Gilliama, można łatwo wywnioskować co dzieje się na jego planie filmowym.
Powieść Cervantesa stanowi niewdzięczny materiał filmowy. Orson Welles przez wiele lat starał się nakręcić swoją wersję. W latach 70-tych powstała dość marna ekranizacja – „Człowiek z La Manchy” w reżyserii Artura Hillera z Peterem O’Toolem. Zdjęcia, które Gilliam zdążył nakręcić w ciągu tygodnia produkcji wyglądają natomiast wspaniale. Dodając do tego świetne kostiumy i scenografię jestem pewna, że gdyby ten film faktycznie powstał byłoby to coś absolutnie wyjątkowego. Terry Gilliam musiał porzucić projekt, gdyż prawa do niego przejęła firma ubezpieczeniowa. Po latach walki odkupił je i nadal przymierza się do realizacji – z nową obsadą i być może, nowym spojrzeniem na dość problematyczny materiał. Walka o „film, który nie chce być nakręcony” toczy się nadal, czyniąc z Gilliama alter ego jego ukochanego, walczącego z wiatrakami bohatera.