„Last Ride” – recenzja

Kino australijskie zyskuje coraz większe uznanie wśród członków redakcji OPIUM i jak udowadnia film „Last Ride” – nie bez powodu.

reżyseria: Glendyn Ivin

scenariusz: Mac Gudgeon na podstawie powieści Denise Young

zdjęcia: Greig Fraser

muzyka: Paul Charlier

obsada: Hugo Weaving, Tom Russell, Anita Hegh

produkcja: Australia / 2009

 

Jest coś magicznego w tej małej kinematografii. Bez względu na brutalność jaka jest wpisana w jej charakter, nie można od niej odwrócić wzroku. Udowodniły to już filmy wytwórni Blue Tongue Films („The Square”, „Animal Kingdom”), ale trzeba pamiętać, że nie samym talentem braci Edgerton żyje australijski film. Glendyn Ivin, twórca „Last Ride”, jest jednym z głównych reżyserów wytwórni EXIT Films – niezależnego kolektywu artystycznego, uznawanego obecnie za jedną z najprężniej działających i kreatywnych firm produkcyjnych na kontynencie. Sam Ivin zdobył rozgłos w 2003 roku, kiedy jego film krótkometrażowy „Cracker Bag” zdobył główną nagrodę w swojej kategorii na festiwalu w Cannes. Na jego debiut fabularny trzeba było jednak czekać aż 6 lat.

„Last Ride” to kameralny dramat opowiadający o trudnych relacjach ojca – kryminalisty i jego 10-letniego syna. Kev spędził wiele lat w więzieniu. Na wolności, przez krótki czas starał się żyć normalnie, lecz po wydarzeniach, które są ujawniane bardzo powoli, jest zmuszony uciekać przed wymiarem sprawiedliwości. W podróż po Australii zabiera swojego dziesięcioletniego syna Chooka, choć sam jest świadomy tego, iż nie jest materiałem na ojca. Kev kocha swego syna miłością wypaczoną przez swoją brutalną naturę i nie jest w stanie zapewnić dziecku normalnych warunków rozwoju. Chook nie jest jednak uległym synem. Choć wie, że ojciec ma wybuchowy temperament, często nie pozostaje mu dłużny i nie boi się wchodzić z Kevem w słowne konfrontacje. Rola chłopca zagrana mistrzowsko przez Toma Russella to jeden z najlepszych dziecięcych portretów ostatnich lat, łączący w sobie brawurę, delikatność oraz profesjonalizm jakiego często trudno szukać u dorosłych aktorów.

Idąc śladami jednego z najpopularniejszych gatunków kina australijskiego, czyli filmu drogi, „Last ride” zadaje mnóstwo pytań na temat odpowiedzialności za siebie i drugiego człowieka. Nie boi się przy tym czerpać z mądrości Aborygenów, którzy w samotnej wędrówce (walkabout) upatrują drogi do dorosłości. Cały film Ivina to arcydzieło wizualne, za co wielkie ukłony należą się Greigowi Fraserowi (autor zdjęć m.in. do „Królewny Śnieżki i Łowcy” Sandersa, czy „Jaśniejszej od gwiazd” Jane Campion), jednak jedna scena wymaga specjalnej wzmianki. Rozgrywa się ona na jeziorze Gairdner, które jest słonym akwenem o bardzo małej ilości wody. W lecie, kiedy jest kompletnie suche, urządzane są na nim wyścigi, jednak w czasie zimy i jesieni pokrywa się ono kilkucentymetrową warstwą wody, zamieniając jezioro w bezkresne lustro, po którym można swobodnie chodzić, Po kolejnej awanturze, Kev wyrzuca Chooka z samochodu i odjeżdża nie oglądając się za siebie. Chłopiec zostaje sam na środku jeziora, a jego początkowy gniew zamienia się w dziecinną rozpacz. Choć scena ta ma miejsce bliżej końca filmu, jest to pierwszy moment, w którym doszło do mnie, że Chook to nadal dziecko. Do tej pory, w relacjach z ojcem, chłopiec starał się zachowywać jak równy z równym. Piękno delikatnie lśniącego jeziora, zestawiona jest z rozdzierającą serce rozpaczą dziecka, które ma dość bycia silnym. Scena ta jest idealnym podsumowaniem filmu, który nie tylko opowiada o trudnych relacjach między ojcem, a synem, ale przede wszystkim o tym, że zerwanie takich więzów wymaga wielkiej odwagi i dojrzałości, którą Chook będzie musiał w sobie odnaleźć.

Ten z pozoru prosty, „mały” film, jest w szerszym znaczeniu nie tylko analizą męstwa, ale przede wszystkim ciekawym komentarzem na temat australijskiej tożsamości będącej wszak produktem kryminalnej przeszłości i brutalnego rozwoju (Australia była brytyjską kolonią karną), odrzucenia kultury Aborygenów i tęsknoty za „białą” cywilizacją. Glendyn Ivin udowodnił, że kino australijskie ma dużo do powiedzenia, choć „wyraża się” bardzo oszczędnie. Jest to piękne kino, które potrafi tak samo mocno wstrząsnąć, jak i zachwycić, a to chyba najlepsza rekomendacja.

Dodaj komentarz