„360” to film niezwykle smutny. Nie ze względu na fabułę, ale na to, co dzieje się z talentem Fernando Meirellesa.
reżyseria: Fernando Meirelles
scenariusz: Peter Morgan
zdjęcia: Adriano Goldman
obsada: Anthony Hopkins, Jude Law, Rachel Weisz, Ben Foster, Dinara Drukarova, Maria Flor, Jamel Debbouze
produkcja: Wielka Brytania, Austria, Brazylia / 2011
Po takich filmach jak „Miasto Boga” czy „Wierny ogrodnik”, Meirelles jawił się jako kolejny geniusz z Ameryki Południowej (obok takich twórców jak chociażby Inarittu czy Del Toro). Jego oryginalny język filmowy i bezkompromisowe podejście do poruszanych tematów zapowiadały świetlistą karierę nie tylko na rodzimym, brazylijskim rynku, ale również poza nim. I wtedy reżyser zabrał się za ekranizację „Miasta ślepców”. Materiał literacki okazał się zbyt zawiły, co spowodowało, że film nakręcony na jego podstawie, to tylko płytka namiastka genialnej prozy Jose Saramago. Jedno potknięcie można wybaczyć – zdarza się najlepszym. Jednak nowe „dzieło” Brazylijczyka redefiniuje pojęcie filmowej miernoty i nudy. Sytuacja ta jest tym bardziej zaskakująca, że autorem scenariusza jest Peter Morgan – scenarzysta „Ostatniego króla Szkocji”, „Królowej” czy filmu „Frost/Nixon”. Nieszczęścia faktycznie chodzą parami.
„360” to nowoczesna ekranizacja sztuki Arthura Schnitzlera z 1897 roku, która ponad sześćdziesiąt lat temu posłużyła Maxowi Ophulsowi do nakręcenia „Ronda” – jednego z najlepszych filmów francuskiej kinematografii. To, co pierwotnie było labiryntem wiedeńskich romansów, u Meirellesa staje się nowelową przypowieścią o różnych odmianach miłości i pożądania. Losy bohaterów przecinają się nieustająco tworząc ciąg zdarzeń, który niestety nie ma spójnej wymowy i w ogólnym rozrachunku niewiele znaczy. Sama próba nakreślenia fabuły wprowadziłaby spory chaos – wachlarz bohaterów jest bowiem tak rozpięty jak dzieląca ich odległość geograficzna. Od znudzonego, londyńskiego małżeństwa, przez Rosjankę pracującą w Paryżu, do Amerykanina szukającego swej córki – to tylko niektóre z postaci. Nakręcony w wielu językach film, przeskakuje wciąż z jednego miejsca do następnego, starając się powiedzieć coś nowatorskiego na temat przypadkowości losu i ulotności uczuć, jednak w trakcie seansu popada coraz bardziej w banał. Najwidoczniej brazylijski reżyser nie wyciągnął nauki z dziesiątek filmów nowelowych, które uświadamiają, że trzeba być niesamowicie wprawnym twórcą by nie pogubić się w labiryncie własnej opowieści, a jednocześnie uzyskać jasny przekaz z poszatkowanych historii. Pomimo wspaniałej obsady „360” (Hopkins, Law, Weisz – by wspomnieć tylko kilka największych nazwisk), żaden z aktorów nie pozostaje na ekranie na tyle długo by zaangażować widza swoją historią. W rezultacie, zamiast pełnowymiarowych, dramatycznych postaci, dostajemy jedynie zestaw chodzących szkiców, których perypetie są przewidywalne i utrzymane w emocjonalnej temperaturze pokojowej – niby chłodem nie wieje, ale żaru też próżno szukać.
Trudno znaleźć pozytywne strony „360”, gdyż jest to żywy dowód na to, że nawet filmy, które wydają się być skazane na sukces bardzo łatwo pogrążyć. W „360” zabrakło podstawowego elementu – dobrego scenariusza. Co ciekawe, to już drugie podejście Meirellesa do świetnego materiału literackiego, zakończone słabą egzekucją. Może czas zwrócić się ku scenariuszom oryginalnym? Żeby nie kończyć jednak recenzji takim pesymistycznym elementem, muszę wspomnieć o pewnej rzeczy. Jednym z wątków „360” jest historia pedofila świeżo wypuszczonego z więzienia. W tej roli wystąpił Ben Foster i choć jest na ekranie jedynie krótką chwilę, jego przypadkowe spotkanie na lotnisku z młodą Brazylijką, prowadzi do najmniej oczekiwanego i najciekawszego pod względem dramatycznym momentu. Wielka w tym zasługa Fostera, który mimo niewielkiej roli, zdołał podnieść mi ciśnienie choć na krótką chwilę i przyćmił całą resztę obsady. Mając u boku kogoś takiego jak Anthony Hopkins jest to nie lada osiągnięcie.