„Looper – Pętla czasu” – recenzja

Gdybym miał się pokusić o ocenę obrazu Riana Johnsona w jednym zdaniu, brzmiało by ono tak: „Looper” to dobry film, ale fatalne science-fiction.

reżyseria: Rian Johnson

scenariusz:  Rian Johnson

zdjęcia: Steve Yedlin

muzyka: Nathan Johnson

obsada: Bruce Willis, Joseph Gordon-Levitt, Emily Blunt, Jeff Daniels, Paul Dano, Pierce Gagnon

produkcja: USA / 2012

Recenzje „Loopera”, jakie dane nam było przeczytać na zachodnich serwisach, opisywały ten film jako jedno z najlepszych dokonań kinematograficznych na polu s-f od lat. Czy to prawda? Niestety nie, choć nie sposób odmówić twórcom odwagi w łączeniu różnych wpływów i pomysłów. Zacznijmy jednak od wad.

„Looper” jest przykładem tego, co od pewnego czasu doskwiera scenariuszom wielkich, hollywoodzkich produkcji. Swoistej „inżynierii wstecznej” w budowaniu uniwersów i intryg, wychodzących z pewnych założeń i budujących na ich bazie resztę fabularnej konstrukcji, nie zważając na spójność całości. Tutaj mamy do czynienia z wykorzystaniem motywu podróży w czasie do opowiedzenia historii o ludziach, ich wyborach, swoistym zderzeniu determinizmu z wolną wolą. Takie podejście jest ze wszech miar godne pochwały, szkoda jednak, że nie sposób poskładać całości bez ciągłego zawieszania niewiary (i logiki).

Podróże w czasie to temat nie tyle trudny od strony koncepcyjnej, co zwyczajnie traktowany po macoszemu przez filmowców. Obrazy korzystające z tego konceptu w sposób należyty można policzyć na palcach jednej ręki. Niestety „Looper” w tym gronie się nie znalazł. Historia którą opowiada została oparta na nielogicznych, poskładanych wedle widzimisię scenarzystów, założeniach. Wymieszano tu teorię o „pamięci wszechświata” z wielowymiarowością, co samo w sobie jest sprzeczne. Co jednak różni film Johnsona od takiej choćby „Incepcji”, to sposób podejścia reżysera do publiczności. Johnson ma świadomość pretekstowości niektórych rozwiązań i nie traktuje widzów jak idiotów. Doskonałym dowodem na to jest scena rozmowy obu wcieleń Joego, w którym starszy z nich (świetny w tej roli Bruce Willis) beszta swoje alter ego kwestią „nie mam zamiaru rozmawiać o podróżach w czasie, spędzilibyśmy na tym cały dzień, rysując diagramy”.

W takim razie, dlaczego warto zobaczyć „Loopera”? Z powodu pozostałych elementów, a jest ich sporo. Przede wszystkim udała się (co prawda chwilami dość sztampowa) kreacja świata przyszłości. Ameryka A.D 2044 jest nadal żywym organizmem, ale działającym na innych zasadach, zdominowanym przez podziały klasowe, biedę i przestępczość. Kryzys, który sugerują nam twórcy, miał również wpływ na rozwój technologiczny, który wyraźnie przystopował. Dodano do tego dodatkowy wątek mutacji, jaka dotknęła część ludzkości, a która ma istotne znaczenie dla całej fabuły. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na inspiracje nie tylko światami stworzonymi przez Philipa K. Dicka (bohaterowie korzystają z poszerzających świadomość narkotyków, nielinearna prezentacja historii nadaje całości odrobiny odrealnienia), ale też Asimova (jedna z postaci zdradza powinowactwo z Mułem, znanym z serii o Fundacji).

Istotną kwestią jest również gra aktorska. Czy to wspomniany Willis, mocno ucharakteryzowany Gordon-Levitt, zarośnięty bardziej niż zwykle Daniels, czy (odgrywająca najbardziej „zwyczajną” w całej historii postać) Emily Blunt – wszyscy oni zaliczyli dobre, solidne występy. Willisowi udało się po raz pierwszy od dłuższego czasu świetnie nawiązać do postaci, które grywał jeszcze kilkanaście lat temu, bez szarży i przerysowania, ale z odpowiednią dozą humoru i twardzielskiego sznytu. A Gordon-Levitt? Jego gra została w dużej mierze podporządkowana odtwarzaniu charakterystycznych grymasów Willisa, nie znaczy to jednak, że zabrakło jego wkładu w odgrywaną postać – to dość niezwykła mieszanka. Najmniej w tym towarzystwie błyszczy Blunt, ale to wynika głównie z ram, które narzuciła na nią rola i nieco krótszy niż u poprzedników czas ekranowy.

„Looper” nie będzie klasykiem, ale pod względem rozrywkowym to bardzo solidne dzieło. Nie brak tu akcji, ludzkich dramatów, a chwilami odrobiny filozofowania (czy też raczej „filozowania”). Nie jest to może pozycja obowiązkowa, ale czy warta uwagi? Owszem.

 

Dodaj komentarz