„Blue Ruin” to bardzo prosta historia pewnej zemsty. Historia, jakich przedtem nakręcono mnóstwo. Jednak pomimo swojej prostoty i schematyczności, film Jeremiego Saulniera mocno zachodzi za skórę.
Scenariusz i Reżyseria: Jeremy Saulnier
Zdjęcia: Jeremy Saulnier
Muzyka: Brooke i Will Blair
W rolach głównych: Macom Blair, Devin Ratray, Kevin Kolack, Amy Hargreaves
Rok produkcji: 2013
„Blue Ruin” to dopiero drugi w karierze Saulniera obraz pełnometrażowy. Obraz, który powstał głównie dzięki dotacjom z Kickstartera, a później… trafił do Cannes! Od crowfundingu do Nagrody FIRPRESCI? Rzadko który filmowiec może pochwalić się takim osiągnięciem.
Dwight to outsider, którego traumatyczne doświadczenie z przeszłości sprowadziło na margines społeczeństwa. Pewnego dnia otrzymuje szansę naprawienia krzywdy wyrządzonej bliskim, jednak zemsta nie przychodzi łatwo, gdy nie ma się zdolności zabójcy.
Siłę tego obrazu stanowi jego fabularna prostota i minimum dialogów w połączeniu ze świetną stroną audio-wizulaną. Przez większość filmu towarzyszymy Dwightowi, który rzadko się odzywa (jeśli w ogóle). Ten brak nadrabia za to swoją niezwykle ekspresywną twarzą. Natomiast ascetyzm fabuły Saulnier rekompensuje z nawiązką przepięknymi zdjęciami i mocno klimatyczną muzyką. „Blue Ruin” od strony technicznej jest małą realizatorską perełką (szczególnie gdy porówna się go z debiutem reżysera, który wygląda jak robiony gdzieś „na zapelczu”). Co więcej, Saulnier wie, jak umiejętnie budować napięcie i świetnie operuje filmową przemocą (co więcej, potrafi ją na ekranie należycie pokazać!). Przez surowy klimat, niespieszne tempo i powoli narastające napięcie „Blue Ruin” momentami kojarzyć się może odrobinę z wczesnymi filmami Jeffa Nicholsa i jest to jak najbardziej komplement.
Jednak najważniejszy element, dzięki któremu „Blue Ruin” jest tak unikalny, to kreacja Macoma Blaira. Z powodu ciapowatego wyglądu, maślanego spojrzenia i aury poczciwca, który nie skrzywdziłby nawet muchy, Blair jest totalnym zaprzeczeniem typowego filmowego mściciela. Nawet jego filmowa siostra nazywa go mięczakiem. Właśnie obserwowanie kogoś takiego, takiej „ofiary losu” (dosłownie i w przenośni), jest bardzo fascynujące. Aktor może i wygląda nieciekawie, ale przykuwa uwagę w każdej scenie. Jego vendetta zyskuje całkiem nowy wymiar emocjonalny właśnie przez to, że jest on takim szaraczkiem.
Sama zemsta w filmie Saulnera bynajmniej nie gwarantuje satysfakcji ani spokoju, jedynie nakręca spiralę przemocy, którą przerwać można tylko w jeden sposób. Co więcej, w większości filmów akt vendetty ma miejsce zazwyczaj w finale, jako końcowe katharsis głównego bohatera. Saulnier natomiast pokazuje go już na początku, aby następnie skupić się na konsekwencjach tego uczynku.
„Blue Ruin” to jeden z tych filmów, który „został” ze mną na długo po napisach końcowych i im więcej dni mijało od seansu, tym bardziej mi się podobał. Jego twórca, Jeremy Saulnier, to bez wątpienia zdolny artysta, którego należy teraz uważnie obserwować.